Po wysłuchaniu nowej płyty Black Sabbath w pamięci zostają odłosy burzy i złowieszczo bijących kościelnych dzwonów. Brzmi znajomo, prawda? Od takich dzwięków zaczynał się debiutancki album grupy, wydany czterdzieści trzy lata temu. Dokładnie tym samym motywem kończy się nowe wydawnictwo, zatytuowane po prostu „13”. To klamrowe nawiązanie do przeszłości nie jest dziełem przypadku.
Sukcesem jest już to, że płyta w ogóle powstała. Wszak od ostatniego premierowego materiału „ojców chrzestnych heavymetalu” minęło już osiemnaście lat (nie licząc albumu Heaven & Hell nagranego z Ronniem Jamesem Dio). Ba, ostatnia płyta przygotowana z Ozzy’m Osbourne’m za mikrofonem wydana została przecież w 1978 roku! Przez ten czas nigdy jednak nie osłabł popyt na powrót zespołu w oryginalnym składzie. Kusili nas i snuli obietnice przez lata. W końcu się udało. Prawie.
Już pierwsze dzwięki „End Of The Beginning” odwołują do najbardziej klasycznych dokonań Sabbs, powiedzmy, że z okresu do trzeciej płyty. Po wysłuchaniu utworu wiemy już, że nie uświadczymy próby redefiniowania stylu, którego ci muzycy przecież byli twórcami. Słyszymy więc jak wykuwała się stal, ale podane to zostało z bardziej współczesną produkcją.
Większość numerów zawartych na płycie to kawałki długie, ciężkie, raczej w wolnych tempach. Uwagę zwraca najlepszy na płycie „Age Of Reason”, utwór z niezwykle podniosłą atmosferą. Nieco szybsze momenty znajdziemy w „Loner” czy „Live Forever”, jednak porywających hitów na miarę „Paranoid”, „Snowblind” czy nawet „Sabbath Bloody Sabbath” proszę się nie spodziewać. Nie jest to jednak problem, bo panowie grają bardzo przekonywująco. Tony Iommi, mimo problemów zdrowotnych, nadal udowadnia, że jest królem posępnych gitarowych riffów, na których rzemiosła uczył się każdy późniejszy muzyk rockowy. Potężny, pulsujący bas Geezer’a Butler’a jak za dawnych lat bije po kręgosłupie. Ozzy, chociaż najlepsze czasy ma dawno za sobą, śpiewa lepiej, niż na kilku ostatnich solowych albumach. Kolejne utwory nie nużą (no, może trochę pierwszy…), całości słucha się z dużą przyjemnością.
Pewne rzeczy jednak zgrzytają. I wcale nie są to metalowe gitary. Brakuje oryginalnego perkusisty, Billa Warda. Choć zastępujący go Brad Wilk (Rage Against the Machine) sprawdził się znakomicie, to tęskno do oryginalnego, jazzującego stylu gry dawnego bębniarza grupy. Do tego, po którymś przesłuchaniucoraz dobitniej udzielało się wrażenie, że panowie pisząc nowe kawałki, odbijali je na kalce z wcześniejszych dokonań. Nie muszę chyba przypominać, że kopia z kalki mocno trąci brakiem świeżości. Dajmy na to „Zeitgeist”, balladowy numer, dziwnie blisko w klimacie „Planet Caravan” z drugiego albumu. Jednak nawet w połowie nie tak dobry. Choć odkrywania na Ameryki się nie spodziewałem, to przecież zespół na niektórych późniejszych płytach z Ozzy’m, że nie wspominając o tych z innymi wokalistami, pozwalał sobie na wyjście poza schematy. A tutaj, wszystko jest bardzo klasyczne, by nie powiedzieć wręcz „konserwatywne”.
Mimo wszystko „13” jest bardzo ważnym i udanym albumem. Może nawet najważnieszą premierą mijającego roku. Jednak raczej przez czas oczekiwania. Poza tym, dochodzi tu jeszcze jedna kwestia. Zespół mówi, że aktualna trasa koncertowa będzie jego ostatnią. Problemy związane z wiekiem muzyków robią swoje. Biorąc pod uwagę ciężką chorobę nowotworową, na jaką zapadł Tony Iommi, kto wie, czy to też nie ich ostatnia płyta w ogóle. Jeśli tak miało by być, to bardzo dobrze spina ona klamrą dyskografię Black Sabbath. Tak, „13” to album na godne pożegnanie.
Igor Waniurski