Off Festival 2012 – dzień pierwszy

Relacja z pierwszego dnia Off Festival, Katowice, 3.08.2012 r.

Off Festival rośnie z roku na rok. Coraz więcej koncertów, coraz liczniejsza publiczność, coraz to nowe wyróżnienia jakości. Ostatnimi czasy to jedna z najbardziej docenianych imprez muzycznych na świecie, niedawno nagrodzona nagrodą European Festiwal Award, za najlepszy festiwal średniej wielkości. Kilka miesięcy temu obiecałem sobie, że końcu uda mi się na Offa dojechać. Absolutnie nie żałuję decyzji. 

 Przyjezdnych wita urokliwa Dolina Trzech Stawów, kryjąca w sobie mnóstwo zieleni, a także cztery festiwalowe sceny i miasteczko festiwalowe. Domeną Off Festivalu jest muzyczny eklektyzm. Artur Rojek zaprasza poszukujących artystów z różnych światów, przeważnie grzebiących raczej na peryferiach mainstreamu. Choć bywają odstępstwa od tej reguły, w tym roku dość liczne.

 Atmosfera jest świetna. Wszędzie uśmiechnięci ludzie w różnym wieku. Gdy nie słuchają aktualnie muzyki, można ich spotkać przesiadujących na leżakach, w sporej przestrzeni gastronomicznej, oglądających filmy, biorących udział w spotkaniach organizacji pozarządowych, czy po prostu kupujących płyty i książki. Dodam przy tym, że obszar festiwalu nie przytłacza, wydaje się być właśnie idealnej wielkości.

 Najważniejsza jest oczywiście muzyka, a tej było sporo. Każdego dnia kilkunastu wykonawców na każdej ze scen. Na szczęście  jednocześnie odbywały się występy tylko dwóch zespołów, więc przy odrobinie samozaparcia można było obejrzeć w całości koncerty połowy zaproszonych artystów.

 O samym festiwalu można by pisać długo, skupię się jednak na wrażeniach z tych kilkunastu występów, które dane mi było zobaczyć.

 W piątek dość późno dotarłem na festiwal. Na scenę wychodzili właśnie amerykanie z Converge, od razu atakując morderczym math-core. Od dawna czekałem na ich sztukę, dostałem to czego oczekiwałem ? soniczny cios między oczy. Opętańcze tempa, agresywna energia rozsadzająca wokalistę (ma troszkę z charyzmy Pattona), czyste szaleństwo pod sceną. Było ostro, nie ma co owijać w bawełnę. Niektórych wrażliwców z moich przyjaciół, chyba to zniesmaczyło (dla nich, wieczorem zagrali Metronomy…). Amerykanie grają trudną w odbiorze muzykę, w której cały czas ordynarność ściera się z finezją. Fantastyczny, dziki występ.

 Z mniejszym entuzjazmem wysłuchałem koncertu Nosowskiej. Wiadomo, wokalistka już kultowa, od dawna nagrywająca też solo. Na żywo nie zostałem jednak przez nią porwany, prócz pojedynczych momentów, np. Milena czy gra jednego z muzyków na thereminie. Aranżacje również nie powalały, mimo bogatego instrumentarium. Drażnił czasami dość chamski, elektroniczny beat i sztuczna konferansjerka Kasi Nosowskiej. Byłem chyba jednak w niezadowolonej mniejszości, licznie zgromadzona publiczność bawiła się wybornie.

 Zachwycił za to amerykański zespół Death In Vegas. Psychodeliczne, postrockowe dźwięki   poruszały do głębi. To wybitnie ilustracyjna muzyka, projektująca w wyobraźni niesamowite obrazy. Gdy raz wciągnęła, nie można się było od niej uwolnić. Słychać było czasem ducha wczesnych Pink Floyd, jednak używających  współczesnych środków wyrazu. Padający deszcze dodał tylko ponurej atmosfery do płynących ze sceny dźwięków.

 Potem zmiana klimatów, na scenie głównej wystąpił Charles Bradley and His Extraordinaires. To soul zagrany dość klasycznie, nie pozbawiony gatunkowych klisz, ale jednocześnie fantastycznie przejmujący. Duża zasługa w tym Charlesa, wspaniale śpiewającego, nie tylko z gardła ale i z serca. Jego woka to była istna wirtuozeria. Miła odmiana od offowej awangardy.

 Przyszedł czas na Mazzy Star, zespół Hope Sandoval, dobrej znajomej Massive Attack, The Jesus And Mary Chain czy The Chemical Brothers. Koncert niestety rozczarował, w konfrontacji z oczekiwaniami. Zespół zaprezentował się poprawnie, grzecznie, jednocześnie potwornie nużąco. Po dwóch podobnie brzmiących, przeciętnie zaaranżowanych kawałkach dałem sobie spokój, tym bardziej, że na scenie eksperymentalnej wystąpił niesamowity facet…

 Josh T. Pearsnon zaprezentował się jak stereotypowy teksański farmer, oderwany od kopania buraków. Długa broda, poorana twarz o ciężkim spojrzeniu, kraciasta koszula. Uzbrojony jedynie w gitarę akustyczną, nie pozostawiał jednak wątpliwości co do swoich możliwości. Miał w sobie coś ze zgorzkniałego barda, zbolałym głosem recytującego przygnębiające teksty. Nie trzeba było nawet rozumieć słów, by poczuć się jak na spowiedzi, otwierającego swoje rany artysty. Występ był jednocześnie przerażający i piękny. Przynajmniej do czasu, aż koncert zakłóciły dźwięki próby Metronomy, na pobliskiej scenie głównej.

 Metronomy grają pop, mocno inspirowany latami osiemdziesiątymi. W ich muzyce słychać  zwłaszcza wpływ New Order. Metronomy to ostatnio popularny zespół, singiel The Bay na pewno słyszeliście w eterze, nawet jeśli nie kojarzycie tytułu. Odniosłem wrażenie, że wielu przyjechało specjalnie na nich. Poszedłem z ciekawości, nie oczekując zbyt wiele i właśnie tyle dostałem. Poprawnie zagrany, z  widoczną radością twarzach muzyków, jednak muzycznie to nic specjalnego, aranżacje i melodie czasami trącające banałem. Słuchało się tego przyjemnie, ale bez specjalnych emocji.

 Ostatnim występem, który widziałem tylko we fragmencie, był show niemieckich techno-barbarzyńców z Atari Teenage Riot. Znowu brutalność, jak podczas Converge, choć muzycznie to odmienne klimaty. ATR zaprezentowali bezkompromisowy łomot, słyszalny jeszcze daleko poza terenem festiwalu. Nikt jednak nie narzekał na ich koncert, a w zasłyszanych opowieściach, wielu wskazywało potem właśnie ten występ, jako najlepszy na festiwalu.

 Pierwszy dzień niezwykle udany, choć tak bardzo zróżnicowany muzycznie. Szczególnie zachwycili Death In Vegas, szaleni Converge oraz wyciszony Josh T. Pearson. Serce rosło na myśl, że to tylko wstęp do kolejnych dni festiwalu.

 

ciąg dalszy nastąpi…

  Igor Waniurski