Zasiadając do pisania recenzji zespołu, którego średnia wieku przekracza mój i na dodatek przerwy w wydawaniu płyt są dłuższe niż dwa lata zastanawiam się czy ktokolwiek z ludzi będących zainteresowanych muzyka pamięta ich nazwę czy chociaż największe przeboje. Nie wątpię , że w tym momencie oburzą się ci wszyscy, którzy z wypiekami śledzą ich karierę, żywo dyskutują o trasie koncertowej zastanawiając się czy zahaczą tym razem o Polskę, tak ,ale myślę raczej o tych, co mogliby ich polubić właśnie od płyty GIANTS.
The Stranglers zaczynali w czasie, gdy punk miał wkrótce eksplodować z wielką siłą, czyli w 1974 roku. Udało im się wylansować wiele przebojów kompletnie niepuknowych m.in. „Golden Brown”, „No More Heroes” czy „Midnight Summer Dream”.
Liderami zespołu byli wokalista i gitarzysta Hugh Cornwell, basista Jean-Jacques Burnel oraz klawiszowiec Dave Greenfield, odpowiedzialni za muzykę i aranżacje. Skład uzupełniał perkusista Jet Black. Każdy z Dusicieli wprowadził do zespołu inny gatunek muzyki począwszy od bluesa przez jazz, klasykę aż po popularne melodie i rocka. Mimo iż media zaliczały ich do nurtu punkowego, to ich muzyka była raczej miksturą różnych gatunków podszytą absurdalnym, montypythonowskim poczuciem humoru, które nie każdy rozumiał właściwie.
Gdy w 2007 roku grupa obchodziła 30-lecie działalności artystycznej Hugh nie było na scenie.
W 2008 roku Jean-Jacques Burnel mówił w wywiadzie, że trwająca wówczas trasa koncertowa będzie ostatnią w historii zespołu.
W roku 2012 łączny wiek obecnego składu The Stranglers – czyli Baza Warne, Dava Greenfielda, Jean-Jacquesa Burnela i Jeta Blacka – wynosi 242 lata. Najżwawszy to 47-letni Warne , podczas gdy perkusista Black to 74 ?latek. Zastanawiam się w imieniu wszystkich nie znających dokonań zespołu , czy aby można nie będąc Rolling Stonesami zabrzmieć cholernie świeżo i w pełni sił witalnych na 17- tym studyjnym albumie nie mając w składzie swojego najlepszego filara jakim był niewątpliwie wokalista i gitarzysta Hugh Cornwell ? Śmiać się czy podejść poważnie?
Komu jak komu, ale humor jednak Dusicielom dopisuje nadal ? na okładce widnieje stelaż huśtawki dziecięcej, na której zamiast krzesełek są szubieniczne pętle, zdaje się że dla każdego z członków zespołu. Zastanawiam się czy tytuł ?GIGANCI? pozwala myśleć o odwadze muzyków, którzy swoją wielkością i tego co udowadniają nowym materiałem na płycie unikną szubienicy, czy też uwielbiają swoją nazwę tak, że gotowi są dla nowych fanów poddusić się publicznie w pełnym składzie ku uciesze mediów ? Dla dopełnienia powiem że podobno mieli na okładce w objęciach szubienicznych pętli zawisnąć sami ?Dusiciele?, ale pozostawili nas i małą dziewczynkę z okładki przyglądającą się dziwnej huśtawce z materiałem na płycie, w stylistyce swojego wisielczego humoru i naprawdę dobrej muzyki.
Nie popełnię błędu, jeśli napiszę, że jest to dzieło przybyszów z przeszłości w formie wskazującej , że powinno się im dać wejść z powrotem na afisze, tak, jak bywało to za czasów „Golden Brown” czy „No More Heroes”. Czy jednak populacja MP3 i redaktorów muzycznych wplątanych w układ radiowych priorytetów grania kawałków z ?plej listy? dopuści nowe dzieło The Stranglers dla szerszej publiczności ? Śmiem wątpić? Nie będzie prześcigiwania się w pochlebstwach, mówienia o doskonałej formie starszych panów, czy powracania do grania ich starego repertuaru? Mam wrażenie, że album przejdzie mimo swojej niewątpliwej wartości, obok wielkich POP produkcji mimochodem. Bo, choć jest to wspaniały zbiór kolorowych pop mistrzowskich uderzeń w muzyczne gusta wielu ludzi , album wydaje się być skazany na szubienicę medialnego zapomnienia.
Mimo iż album jest świeży i miejscami zaskakująco współczesny, którego mógłby pozazdrościć ?punkowy? Green Day to raczej pamiętać go będzie wąskie grono fanclubowych zapaleńców. Nie wiem jak frekwencyjnie zamknęła się trasa ?Giants? ? tour 2012, ale ? chciałabym się mylić.
Modne obecnie słowo (post) użyte w przypadku The Stranglers z dodatkiem -punkowy pasuje idealnie do albumu. Jest elegancki i nienahalny, ale z pięknie zadbanym pazurem.
Funkrockowy „Another Camden Afternoon” na początek jest takim instrumentalnym dżinglem jaki towarzyszy podczas wejścia muzyków na scenę – ot takie rozpoczęcie koncertu ? nie skupiamy się zbytnio, bo za moment wejdą i zagrają to, na co czekamy zgromadzeni pod sceną. Ale co mi tam, powiem ? lubię ten charakterystyczny bas!
?Freedom Is Insane?- to przejście niezwykle nieoczekiwanej zmiany akordów, w brzmiące smakowicie połączenie syntezatorowych lat 80 plus smyczki z kojącymi odgłosami oceanu ? klimaty trochę jak z dobrego Madness w eleganckim cylindrze angielskiego gentelmana wskakującego do basenu pełnego plastikowych kaczuszek.
„Jesteśmy bardzo daleko od całej reszty” śpiewa Burnel, być może aż nazbyt świadomy miejsca swojej grupy na obecnej „scenie”?
Dziwaczne metrum w „Lowlands” i absolutnie fantastycznie potłuczone dźwięki sugestywnie atonalnej piosenki, świetnie pasują do ciepłego i delikatnego dobrego humoru w wokalu Warnea. Czy to hipotetyczny megahit ? Spokojnie mógłby nim być !
Następny „Boom Boom” jest też zbudowany z takich zakaźnych linii melodycznych , jak dobry żart i świetna biesiadnie skonstruowana piosenka do podskakiwania, rewelacyjnie sprawdzająca się z pewnością na koncertowych szaleństwach. Kolejny kawałek „My Fickle Resolve” jest pięknie romantycznym balladowym wręcz utworem z nieco złowrogimi, acz lubieżnie brzmiącymi westchnieniami w kontraście z chłodną szczotką Blacka i posuwistymi smagnięciami w zestaw perkusyjny, zamieniającymi się pod koniec w werblowy rytm.
Póki co w tej recenzji, rozpływam się w samych superlatywach, ale im częściej słucham tej płyty to odnoszę wrażenie, że nie jest to absolutnie wyłącznie zachęta do wpuszczenia ludzi w tzw. zakupowy kanał. To co piszę, album zawdzięcza swojej niewątpliwej jakości , przemyślanej konstrukcji i niesamowitego wyczucia jego twórców. Rutyna? Słuchajmy dalej?
„Czas był kiedyś po mojej stronie” ? siódmy na płycie brzmi trochę jak Parklife ? Blur. Ależ Panowie Dusiciele ? czas jest po Waszej stronie, pytanie jest czy ludzie przejdą na Waszą stronę ?!
Następny „Mercury Rising” to pogodny nowofalowy electro-pop z melorecytacyjnym zacięciem. Początkowo jego refren brzmi tak, jakby używano na zmianę akordu lub dwóch, ale dalej słuchając go okazuje się, że z nas zakpiono. To kiepski żart? Nie, to celowa dezorientacja i cała kupa zabawy iście w stylu The Stanglers.
„Adios (Tango)” to mini-arcydzieło, ekspresyjne stranglerowskie tango zaśpiewane po hiszpańsku naprawdę cudownie.
Wszystko to, niestety zamyka „15 Steps”, który rozczarowuje nieoczekiwanym końcem pozostawiając słuchacza w pustce dźwiękowej, po pięknie przeplatających się wokalnych partiach basisty Burnela oraz gitarzysty Baza Warne i bardzo sprawnie zamkniętych przez znakomite Greenfieldowe ?kuplety? przypominające stare dobre czasy? ech. Za mało utworów, zdecydowanie za krótka płyta? choć, nie ona taka musi być. Musi nas zostawić w oczekiwaniu na więcej.
W skrócie, jest to fenomenalny zestaw utworów, który zasługuje na uznanie szerszej publiczności poza zagorzałym, być może nieco już zgorzkniałym fanklubem The Stranglers. Jeśli tylko nie potwierdzi się stereotyp o współczesnym pokoleniu , że pieniądze rządzące światem są w stanie zabić każdy rodzaj sztuki czy dobrego solidnego rzemiosła, to są szanse, że bez zmiany składu zespół spróbuje ?poddusić? nas swoją muzyką znacznie wcześniej niż za kolejne 6 lat, a my damy im powód do tego tłumnie kupując ten album.
justisza