Nie wiem, czy pełniący obecnie rolę wokalisty grupy Queen Adam Lambert, ma na zapleczu sceny karła podającego mu kokainę na tacy, jak plotkowano niegdyś o legendarnym Freddiem Mercurym, ale ekscentrycznością i charyzmą niemal dorównuje on swojemu wielkiemu poprzednikowi. Wrocławska publiczność mogła się o tym przekonać w ostatnią sobotę.
Koncert Queen na Stadionie Miejskim we Wrocławiu zapowiadany był jako jedno z największych wydarzeń letniego sezonu koncertowego w Polsce. Występ zasłużonego zespołu rockowego zorganizowano pod hasłem Rock In Wrocław Festival. Nawet jeśli jest to trochę naciągane (nawiązanie do wielkiego festiwalu Rock In Rio?), to imprezę z pewnością uznać należy za udaną.
O planach dużego widowiska muzycznego we Wrocławiu mówiono od dawna. Swego czasu pohukiwano o możliwych występach Metalliki, Pearl Jam, Red Hot Chilli Peppers czy Madonny. Ci artyści ostatecznie zagrali w innych miastach, Wrocławianie za to dostali koncert, który raczej się już nie powtórzy.
Obecne wcielenie Queen to gitarzysta Brian May, perkusista Roger Taylor i obsadzony w roli wokalisty finalista American Idol, Adam Lambert. Skład uzupełniają muzycy sesyjni, znakomity basista Neil Fairclough, klawiszowiec Spike Edney oraz wspomagający Taylora jego syn, Rufus Taylor, grający na przeszkadzajkach i perkusji. Oryginalny basista zespołu John Deacon, od śmierci Mercurego odcina się od prób reaktywowania grupy.
Przed koncertem zastanawiałem się czy wiekowi przecież muzycy, jakimi są May i Taylor, udźwigną ciężar swojej legendy i fizyczny wysiłek dwugodzinnego występu oraz czy nowy członek zespołu spełni pokładane w nim nadzieje. Po wejściu na arenę, w oczy rzuciła się imponujących rozmiarów scena, potężnie oświetlona i nagłośniona. Emocje stopniowo rosły, w końcu zgasło światło i kwadrans po godzinie dwudziestej pierwszej spektakl się rozpoczął dźwiękami utworu Seven Seas Of Rye. Jeśli ktoś wcześniej miał wątpliwości czy Adam Lambert sprawdzi się w roli wokalisty i frontmana, to chyba wszystkie się rozwiały podczas pierwszych kawałków. Imponujący głos, bez cienia fałszu, do tego absolutna pewność siebie i charyzma na scenie, a wszystko bez kopiowania oryginalnego wokalisty. W moim przekonaniu, młody śpiewak sprawdził się lepiej, niż zasłużony Paul Rogers (dawniej w zespole Free), podczas trasy Queen przed kilkoma laty.
Tymczasem dalej lecą z Keep Yourself Alive, We Will Rock You, Don’t Stop Me Now, czyli klasyka, która sprawdzi się w każdych warunkach. Przed kawałkiem Fat Bottomed Girls, Lambert pyta ?czy są tu dziewczyny o grubych d…ach??. W tej chwili stojąca koło mnie kobieta, krzyczy głośne ?Yeah!?, uroczy moment, ciekawe tylko czy zrozumiała pytanie… Atmosfera reszty koncertu była równie radosna i szalona, a czasem nostalgiczna. Imponująca gra świateł dawała wrażenie uczestnictwa w niezwykłym wydarzeniu. Pięknie się zrobiło gdy Brian May wyszedł z gitarą akustyczną na podest wśród publiczności i zaśpiewał Love Of My Life, podczas którego, na telebimach ujrzeliśmy postać śpiewającego Freddiego Mercury’ego. Na widowni szaleństwo. Śpiewał również Roger Taylor, mimo zaawansowanego wieku i wyraźnego zmęczenia radził sobie nieźle. Nie obyło się również bez solowych popisów perkusyjnych, gitarowych oraz solówki basu (fantastyczny Neil Fairclough). W dalszej części programu przeważały sprawdzone singlowe hity jak I Want To Break Free, Another One Bites The Dust, Radio Ga Ga czy The Show Must Go On. Nie ma co żałować, że zespół nie postawił na mniej znane kawałki, gdyż widownia była wyraźnie zadowolona. Finalna część nie obyła się bez wielkiego hitu Bohemian Rhapsody oraz podniosłego We Are The Champions, podczas których widziałem łzy wzruszenia na wielu twarzach. Nawet kobieta, która cały koncert transmitowała w sieci przez swój telefon, nie mogła opanować drżenia rąk i emocji.
Ponad dwugodzinny występ przeleciał bardzo szybko, udowadniając, że mimo swoich lat, z pomocą świeżych zawodników, zespół Queen daje wspaniałe spektakle. Warto było czekać na taki koncert we Wrocławiu.
Prócz gwiazdy wystąpiły jeszcze zespoły Power Of Trinity, obchodząca swoje dwudziestopięciolecie lecie Ira, zresztą z bardzo udanym koncertem, oraz Mona, młody i porywający zespół z USA. Członkowie Mony na chwilę przed startem Queen przechadzali się wśród publiczności, chętnie pozując do zdjęć, co było miłym gestem. Szkoda, że nie docenił tego jeden z fanów na trybunach, grający w pasjansa na komórce w trakcie ich show… Choć kompletu publiczności nie było, to pierwsza edycja Rock In Wrocław Festival była zadowalająca. Chcielibyśmy więcej takich wydarzeń w naszym mieście. Obojętnie czy nazwiemy to dużym koncertem czy festiwalem (w tym wypadku przydałoby się trochę więcej zespołów i równowagi w ich statusie), takich imprez potrzeba. Wśród fanów widziałem mnóstwo gości z różnych stron świata, promocję więc mamy zapewnioną.
Tekst pochodzi z serwisu pik.wroclaw.pl.
Igor Waniurski