Relacja z krakowskiego koncertu The Dillinger Escape Plan – 2013

Uderzenie The Dillinger Escape Plan w klubie Kwadrat…

Szalona dynamika, muzyczna ekstaza, karkołomna pasja grania. Brak jakichkolwiek ograniczeń; z fizycznymi, horyzontalnymi i wertykalnymi łącznie. Muzyki The Dillinger Escape Plan na żywo, nie da się opisać. Trzeba wrócić do nieodżałowanego Franka Zappy i jego cytatu o tańczeniu o architekturze. No bo jak uchwycić słowami to wszystko, co się działo na deskach krakowskiego klubu Kwadrat 12 października 2013 roku? No nie da się. Można podejmować tylko mniej lub bardziej skuteczne próby.

Zaczęło się jak w słynnej wypowiedzi Alfreda Hitchcocka, której, on zresztą nigdy nie wypowiedział. Trzęsienie ziemi na początku – Prancer z ostatniego albumu. Było tak potężne, że kolejnym stopniem musiałaby już być kolizja z inną planetą. I jestem niemal pewien, że w trakcie tego koncertu ona nastąpiła. Przynajmniej czułem się tak ja, wraz z kilkuset osobową publicznością zgromadzoną w klubie.

Oglądając po raz kolejny koncert Dillingerów, zastanawiam się jak ich organizmy znoszą to całe szaleństwo. Bieganie po scenie, wskakiwanie na wzmacniacze (gitarzysta Ben Weinman popisał się w pewnym momencie, wskakując z bębna centralnego na kolumnę basową), wlatywanie w publiczność. Ponoć ich ubezpieczenia zdrowotne kosztują fortunę. Kontuzje łapią kilkukrotnie podczas każdej trasy koncertowej. To poświęcenie dla sztuki widać i słychać było w każdej sekundzie koncertu. Dzięki temu nie ma wątpliwości, że są prawdziwi. Dostarczają przyjemności estetycznej o seksualnej wręcz intensywności ? jouissance. W przeciwieństwie do znakomitej większości metalowych troglodytów, dostarczających co najwyżej ataków śmiechu. Wiecie, tych od rycerzy, smoków czy statków kosmicznych. Tych od wyeksploatowanych od trzydziestu lat, przeraźliwie nudnych klisz.

W repertuarze dominowała ostatnia płyta „One Of Us Is a Killer”. I dobrze, bo to chyba najrówniejsze dzieło zespołu. Tak samo wściekłe jak przystępne. Doskonale wyprodukowana bomba, niepozbawiona jednak oddechu i swoistej przebojowości. Usłyszeliśmy z niej aż sześć utworów. Z pozostałych nieśmiertelne hity: Fix Your Face, Milk Lizard, Sunshine the Werewolf czy Panasonic Youth. Pozytywnie zaskoczył cover Come to Daddy Aphex Twina. Wyobrażaliście sobie usłyszeć coś takiego na metalowym koncercie? Czas przestać słuchać Iron Maiden.

Kilka słów o supportach ? znakomicie uzupełnili wieczór. Najpierw wystąpili grindcore?owcy z Contrastic. Muzyka równie ciężka, co przebojowa. Zagrana z dużym luzem i… humorem. Warto będzie zobaczyć ich na własnym koncercie. Maybeshewill to z kolei post rock, podlany miejscami mocno metalowym sosem. Przejmujący koncert, który mógł zachwycić.

 

 

tekst: Igor Waniurski

(wideo znalezione w serwisie youtube.com)