Relacja z Steve Vai and Orchestra Evolution Tempo

Wiecie co robią rockmani gdy przeżywają kryzys twórczy? Nagrywają akustyczne wersje swoich hitów. A co robią, ci, którzy są kompletnie wypaleni? Jadą na trasę z orkiestrą symfoniczną. Ale dość złośliwości. Legenda gitary elektrycznej ? Steve Vai, dał w Hali porywający koncert z orkiestrą właśnie. 

Koncert był częścią trasy „The Evolution Orchestra Europe Tour”. Na wieść o niej zareagowałem z entuzjazmem. Bardzo lubię go jako gitarzystę i kompozytora. Na tle podobnych sobie wymiataczy wyróżnia go też fakt, że terminował u samego Franka Zappy. Szalone, niekonwencjonalne myślenie o muzyce zawdzięcza chyba właśnie swojemu dawnemu mentorowi.

Występ rozpoczął się chwilę po dziewiętnastej. Najpierw grała orkiestra, choć na scenie towarzyszyli jej sesyjni muzycy zespołu Vai’a. Zaczęli od utworu Frangelica. Brzmienie przeciętne, ale Hala Ludowa to przecież nie Filharmonia. Mistrz pojawił się dopiero po chwili, na dzień dobry częstując jedną z wielu tego wieczoru solówek. Steve to wirtuoz, który równie wielką wagę przykłada do gry, jak i swojego wizerunku. Zawsze musi być w centrum uwagi, a jego „czarowanie” instrumentem stanowi istotną część show. Pirotechniczne, ekspresyjne granie zachwyca. Gra wspaniale, co chwila wzbudzając fantastyczne melodie, jak w The Murder, Whispering a Prayer czy Salamanders in the Sun. Jednocześnie potrafi zrobić miejsce na scenie innym, a to rzadkie u wirtuozów ? solistów. Usłyszeliśmy solowe popisy perkusyjne. Chwilę dla siebie miał też Dave Weiner, gitarzysta akompaniujący gwieździe wieczoru. Cieszy, że blasku reflektorów Vai nie kieruje wyłącznie na siebie. Atmosfera koncertu na tym zyskuje, czuć, że gra tam prawdziwy zespół.

Zawiodłem się trochę na repertuarze. Nie, żeby nie było moich ulubionych utworów. Koncert był też odpowiednio długi. Spodziewałem się jednak czegoś ekstra, na przykład kompozycji przygotowanych specjalnie na takie wydarzenie. Łączących światy muzyki rockowej i orkiestrowej. Ja wiem, że takich prób było już wiele. W końcu i Zappa imał się daleko bardziej ambitnych rzeczy. Ciekawi mnie, co miałby do powiedzenia w tej kwestii Steve Vai. Usłyszeliśmy jednak utwory z solowych płyt artysty, w towarzystwie filharmoników. Nie żebym narzekał, bo momentami takie zestawienie brzmiało fenomenalnie. Zwłaszcza w zagranej przed bisami, rozbudowanej kompozycji Fire Garden (Steve korzystał również z gitary akustycznej i elektronicznego sitaru). Muzyk mógłby jednak pokusić się o stworzenie nowej jakości. Z pewnością ma na to papiery. Szkoda, że nie zdecydował się pójść w tym kierunku.

Cieszyło to, że czuć było radość, jaką daje tym muzykom występowanie na scenie. Widać było, że są ze sobą świetnie zgrani i czerpią satysfakcję z każdej sekundy spędzonej razem. Z każdego zagranego dźwięku. Ta pozytywna atmosfera zaraz udzieliła się publiczności. Trochę burzyło ją nadmiarowe zachowanie ochrony, ścigającej ludzi robiących zdjęcia aparatami i telefonami.

Hala Ludowa była wypełniona dość konkretnie. Prawie cała płyta i mniej więcej dwie trzecie trybun zajęte. Widzowie przygotowali nawet specjalne kartki, które wyciągnięte pomiędzy utworami miały tworzyć rodzimą flagę narodową. Vai jednak nie zrozumiał początkowo o co chodziło. Wytłumaczył się z tego zabawnie, mówiąc „jestem tylko głupim Amerykaninem”. Skromniacha z niego. I dobrze, wystarczy, jak mówi za niego muzyka.

tekst: Igor Waniurski
foto: Maciej Margielski