Koncerty Kinga Diamonda to metalowy cyrk wybornej próby. Kto miał okazję takowy widzieć, na pewno był pod wrażeniem bogatej scenografii, parateatralnego widowiska czy samej postaci duńskiego wokalisty – odjechanej jak z komiksów Marvela. Warszawski show potwierdził tylko, że warto było czekać na powrót artysty do formy.
Oczekiwania były ogromne. Gdy kilka lat temu świat obiegła wiadomość, że Kim Bendix Petersen (tak naprawdę nazywa się nasz bohater) poważnie choruje na serce, nie było wiadomo, czy w ogóle wróci na scenę. Po wszczepieniu by-passów, na czas rehabilitacji wycofał się ż życia artystycznego. Mistrz powrócił w 2012 roku na dwa europejskie występy z nowymi siłami i z potrzebą przypomnienia nam, za co ceniliśmy jego koncerty.
Kwadrans po dwudziestej pierwszej kurtyna opada, odsłaniając scenerię spektaklu. Wygląda jak wnętrze kaplicy, tylko krzyże są odwrócone (i świecą jarmarcznie na różne kolory), a zamiast ołtarza – wielki pentagram. Do tego schody prowadzące na drugi poziom, gdzie King i reszta muzyków ochoczo harcują. Scena robi wrażenie, choć wszystko jest oczywiście na granicy przerysowanego kiczu, inspirowanego najlepszymi w tej dziedzinie: Kiss, Alice Cooper czy Iron Maiden. Za to jednak kochamy takie spektakle. Doprawdy nie rozumiem, jak można brać to na poważnie, szukając w koncertach zagrożenia satanizmem, deprawacją młodzieży czy innymi bzdurami, jak chciała to widzieć jedna z telewizji śniadaniowych…
Po krótkim intro zaczynają, jak na pierwszej płycie, od The Canlde. Już wiem, że to będzie świetny koncert. Gitary Mike Weada i Andy?ego LaRocque tną jak brzytwy gęstą od gorąca i emocji atmosferę. Na scenie cmentarne kraty, oddzielające muzyków od fosy reporterów, łowiących kolejne ujęcia. Podczas takiego występu jest co fotografować, efekty możecie podziwiać poniżej. Dalej lecą z Welcome Home, podczas którego na scenie pojawia się etatowa aktorka zespołu Jodi Cachia. Gra postać opętanej babci, z historii opowiedzianej na płycie Them. Albumy Kinga Diamonda to metafizyczne historie grozy, w stylu Stephena Kinga (zbierzność nazwisk przypadkowa). Jako autor, King snuje głęboko moralne fabuły, źródeł zła szukając w nas samych. Te wszystkie zjawy, szaleńcy czy mordercy z jego opowieści są tylko efekciarskim sztafażem. Gdzie tu zagrożenie dla młodych ludzi, pytam?
Ciąg dalszy atrakcji. W świetnym Voodoo swój popis znowu ma Jodi, tańcząc zmysłowo do rytualnych bębnów. Jest naprawdę niesamowita. Podobnie jak reszta zespołu – wszyscy w znakomiciej formie. Na scenie dużo się dzieje. Setlista przekrojowa, takie best of Kinga. Większość albumów reprezentowana przynajmniej jednym utworem, tylko z Abigail i Conspiracy po dwa. Słyszymy między innym At the Graves, Sleepless Nights, Dreams, Eye of the Witch czy Shapes of Black. Pod sceną prawdziwe szaleństwo, tym intensywniejsze podczas dwóch utworów Mercyful Fate: Evil i Come to the Sabbath. O tak, oczekiwania na powrót zespołu, w którym King Diamond zaczynał karierę są spore. Miejmy nadzieję, że Mercyful Fate w końcu ruszą w trasę…
Kolejne utwory mijają bardzo szybko, atrakcji jest dużo. Gitarowe popisy rzucają na kolana, a teatralny anturaż dodaje występowi niecodziennego wymiaru. King jest pełen energii, aktywny również pomiędzy poszczególnymi worami. Widać, że jest zadowolony z powrotu na scenę. Wokalnie czasem jednak niedomaga. Trudno się dziwić – jego sposób śpiewania jest ekstremalny, a lata lecą. Wspomaga go życiowa partnerka Livia, dośpiewując wysokie partie.
Po osiemdziesięciu minutach – koniec. Black Horsemen zamykają występ. Światła przygaszone, na arenie świecą się jedynie krzyże i pentagram. Mimo głośnego skandowania publiczności, kolejnych bisów nie ma. Szkoda, bo jest trochę krócej niż na innych koncertach trasy (brakuje kawałka Halloween). Mimo to – koncert wyborny.
tekst: Igor Waniurski
foto: Justyna Szadkowska