Od kilku lat majówka we Wrocławiu nie kojarzy się tylko z kakofonicznym wykonaniem „Hey Joe” czy Kazikiem na Wyspie Słodowej. Odkąd pojawił się Asymmetry Festival, długiego weekendu maja wyczekuję z wypiekami na twarzy i nawet najgorsza pogoda tego nie zmieni. Niedawno zakończyła się piąta edycja jednego z najciekawszych krajowych festiwali muzycznych.
Organizatorzy postawili przed sobą ambitne zadanie, wybierając początkowo na miejsce wydarzeń Halę Ludową. Niestety, mniejsze zainteresowanie biletami nie pozwoliło na realizację przedsięwzięcia w zabytkowych wnętrzach. Nie szkodzi, bo położone obok Wrocławskie Centrum Kongresowe okazało się znakomitą przestrzenią koncertową. Choć symetryczne i sterylne, pozwoliło na idealne zagospodarowanie przestrzeni scenicznej, organizacyjnej i gastronomicznej. Swoją drogą, ciekawe czy któryś z projektantów obiektu wyobrażał sobie, że pod jego dachem swój spektakl odprawiał będzie Atilla Csihar z Mayhem….
Zgodnie ze słowami dyrektora Roberta Chmielewskiego, tegoroczna edycja była podsumowaniem pięciolecia imprezy. Widać to było też po line-upie, w którym pojawiło się kilka nazw goszczących już w zeszłych latach ? Amenra, Ufomammut,the Melvins czy Cult of Luna. Oczywiście było też dużo nowości, w tym debiutujący w Polsce Shining, Agalloch czy Metallic Taste of Blood. Do tego mnóstwo innych zespołów.
Muszę przyznać, że pod względem występów była to dla mnie najbardziej równa edycja Asymmetry. Po raz pierwszy nic mnie nie rozczarowało i raczej nie dlatego, że z wiekiem staję się mniej wymagający. Ba, kilka koncertów było wręcz niemożliwie kapitalnych.
DZIEŃ PIERWSZY
W czwartek główne dania serwowały ekipy z Mayhem i Vader, ale największe wrażenie zrobili na mnie Amerykanie z Agalloch. Mikstura black metalu z nastrojowymi folkowymi klimatami hipnotyzowała balansem pomiędzy metalową mocą a chwilami oddechu. Podobny nastrój odnajduję w muzyce Opeth. Dziwne, że na koncert tej, nomen omen kultowej kapeli, musieliśmy czekać prawie dwadzieścia lat.
Vader to uznana marka, taki Mercedes death metalu. Wsiadając do Mercedesa nie spodziewamy się napędu elektrycznego i nachalnego gadżeciarstwa, tylko uznanego dostojeństwa. Podobnie na scenie – ekipa Piotra Wiwczarka nie czaruje plastikiem czy wideoprojekcjami, a zasuwa konkretnie i do przodu. Set oparty w dużej mierze o „Black to the Blind” mógł się podobać. Również mocne i klarowne brzmienie, momentami niczym salwy dywizji pancernej. Czuć, jak dużo dobrego muzyce grupy robią solówki Marka Pająka. Publiczność przyjęła zespół z wyraźnym zadowoleniem. Nawet kolega, na co dzień słuchający zupełnie innej muzyki, przyznał, że teraz rozumie, skąd bierze się popularność tego zespołu.
Z występem Mayhem było trochę jak z Andrzejem Gołotą przed kolejną walką. Niby świetnie się zapowiadał, ale koniec przyszedł jakoś zbyt szybko. Klasycy black metalu z wizjonerem Atillą Csiharem na czele dali niezłe show, który skończyło się po niecałej godzinie. Zdecydowanie za mało, zwłaszcza, że spektakl (Atilla w roli blackmetalowego kapłana, z gustownym ołtarzykiem) robił wrażenie. Brzmienie mniej klarowne niż na Vader, ale czuć było siarkę i diabła. Przydało by się jednak jeszcze z pół godziny grania.
DZIEŃ DRUGI
Znowu psia pogoda. Nie był to jednak problem, na scenach działo się wystarczająco ciekawie.
The Kilimajnaro Darkjazz Ensemble mieli swoje momenty, ale jako całość trochę męczyli. Wolałbym ich zobaczyć na osobnym koncercie, w jakimś kościele, gdzie ta niesamowita muzyka tworzyłaby spoiwo z pięknymi wnętrzami.
Dzień drugi należał zdecydowanie do Shining, Cult of Luna i niespodziewanie, ostatniego w line-upie, Astronautalisa.
Shining to szalona mieszanka nowoczesnego metalu i jazzu, zagrana tak, że czapki z głów i buty z nóg same spadały. Grali niesamowitą muzykę, nie oszczędzali się na scenie a publiczność podążała za nimi w tym szaleństwie. Partie saksofonu w połączeniu z metalową ścianą dźwięku rzucają na kolana. Jeden z koncertów życia, w dodatku z „21st Century Schizoid Man” wiadomo kogo na finiszu. Jeśli będziecie mieli okazję ich kiedyś zobaczyć, nie lękajcie się.
Cult of Luna występowali u nas nie raz, wiadomo więc, czego można się było spodziewać. Widać jednak ewolucję zespołu, który przeobraził się w koncertową bestię. Zaprezentowali się wybornie, miażdżąc ciężkimi riffami, skontrastowanymi z melancholijną, delikatną melodyką. Muzyka sączyła się momentami jak dziwny sen, chwilę przed przebudzeniem. Nastroju nie zburzyły nawet początkowe problemy techniczne jednego z gitarzystów.
Na koniec prawdziwa bomba- Andy Bothwell alias Astronautalis. Ponoć raper, ale pozostawienie go w tej przegródce byłoby krzywdzące. Przypomina z wyglądu Bruce’a Springsteena z początku lat osiemdziesiątych i, tak samo jak tamten, też ma coś ważnego do powiedzenia. Mimo późnych godzin nocnych, porwał publiczność tak, że chyba nikt nie stał w miejscu. Takiego wulkanu energii w muzyce rockowej nie widziano od lat, może nawet nigdy. Porywający koncert, taki, który na długo zostanie w pamięci.
DZIEŃ TRZECI
Wreszcie słońce. Jak się jednak cieszyć pogodą, gdy na scenie takie zespoły jak Amenra czy Ufomammut?
Scenę główną otworzyli Metallic Taste of Blood z Colinem Edwinem (Porcupine Tree) na basie. Fajne, choć raczej Ameryki swoją muzyką nie odkrywają. Ot, trochę postrocka, progresywnych klimatów a od czasu do czasu metalowe przyłożenia. Potencjał w muzykach duży, ale, mam wrażenie, w tym projekcie jeszcze nie wykorzystany do końca.
Włosi z Ufomammut uraczyli nas soczystymi, ciężkimi riffami i posępną atmosferą swojej muzyki. Zupełnie inną niż ich pogodne usposobienie. To weterani pierwszej edycji Asymmetry, nic dziwnego, że zostali przywitani z radością. Koncert miał niestety swoje mielizny, choć zespół zrobił ogólnie dobre wrażenie.
Belgijski zespół Amenra gościł już dwa razy podczas poprzednich edycji Asymmetry (trzy, jeśli policzyć występ akustyczny sprzed roku). I tym razem nie zawiedli, odprawiając raczej jakiś dziwny rytuał, niż dając koncert. Zadbali o stronę wizualną, występując przy wyłączonych światłach, za to z ogromnym ekranem z czarno-białymi wizualizacjami. Mrocznymi i pięknymi jednocześnie. Potęgowali atmosferę niesamowitości i brzmieli cholernie ciężko. Głos z publiczności po koncercie: „chyba boli mnie mózg…”. Czy może być lepsza recenzja?
The Melvins Lite grali niecałe dwa lata temu w Firleju, teraz zespół zobaczyliśmy w nieco zmienionym składzie (stąd nazwa Melvins Lite). Królowi Buzzo i Dale Croverowi towarzyszył grający na kontrabasie Trevor Dunn. Szalony koncert, nie tylko dzięki wizerunkowi lidera. Trochę szkoda, że zespół nigdy nie odniósł komercyjnego sukcesu nawet zbliżonego do, inspirujących się nimi Nirvany, Pearl Jam czy nawet Mastodon. Zapytany o powody tego stanu, lider zespołu, King Buzzo odpowiada: „może ludzie po prostu lubią gównianą muzykę?”. Może.
Na koniec tradycyjnie coś specjalnego. Grupa Von Magnet łączy światy muzyki elektronicznej i tańca flamenco. Ich występ był zaproszeniem w oba. Piękny spektakl, oparty na pracy ciała, tańcu, z muzyką będącą tylko bazą dla aktorstwa. Atmosfera ? urzekająca, doświadczenie ? niezwykłe.
Trzy dni pełne muzyki, a minęło jak z bicza strzelił. Asymmetry Festival, miał być podsumowaniem dotychczasowej formuły imprezy. Jeśli tak, to ciekawi mnie, co organizatorzy planują na przyszły rok. Liczę, że pewne rzeczy się nie zmienią: eklektyczna formuła doboru wykonawców, pozornie z różnych światów, a jednak równie poruszających. No i świetna, tegoroczna miejscówka. O tak, liczę że Wrocławskie Centrum Kongresowe będzie gościć również Asymmetry z numerem sześć.
tekst i foto: Igor Waniurski