no-man – Kraków, Klub Studio 26.08.2012 r.

Chyba zgodzicie się z tym, że Steven Wilson to ikona współczesnego rocka progresywnego. Poszczególne jego projekty można lubić bardziej lub mniej, ale jego pozycja w muzycznym świecie jest nie do przeceniania. Na koncertach Porcupine Tree, Blackfield czy solowego zespołu bywałem wielokrotnie, wiedziałem więc, że można się spodziewać wysokiego poziomu. Występ No Man w krakowskim klubie Studio był jednak rewelacją, która wręcz przyćmiła poprzednie spotkania na żywo z muzyką Stefana i spółki.

 

Choć zaczęliśmy od osoby Stevena Wilsona, to konieczne są pewne wyjaśnienia. Steven zdobył ogromną popularność w świecie rocka, centralną postacią w No Man jest wokalista, kompozytor i autor tekstów Tim Bowness. Co ciekawe, obaj panowie grają ze sobą już ćwierć wieku! Początki zespołu, o długiej nazwie No Man Is An Island (Except The Isle Of Man), sięgają przecież 1987 roku. Od tamtej pory grupa wydała sześć zróżnicowanych albumów studyjnych oraz mnóstwo materiału zgromadzonego na epkach i innych okazjonalnych wydawnictwach.

Klub Studio przywitał ciasno rozstawionymi krzesełkami przed sceną. Okazało się to strzałem w dziesiątkę – można był w komfortowych warunkach, nie licząc braku klimatyzacji, odbierać płynące ze sceny dźwięki. Dźwięki wyjątkowo piękne. Jeśli ktoś miał wątpliwości co do ewentualnej formy zespołu, od pierwszych nut skrzypiec Steve’a Bingham w Togehter We?re Stranger mógł odetchnąć z ulgą. Zespół zabrzmiał doskonale, a bardzo dobre nagłośnienie pozwalało się tym cieszyć.

Był to pierwszy show na króciutkiej trasie, jednak mimo tego artyści dali z siebie wszystko. Napięcie rosło z każdym kawałkiem, co wzmagało gorący aplauz, widocznie dodający werwy muzykom. Materiał był przekrojowy, jednak zagrany tak równo, że ciężko wskazać jakiś szczególnie wybijający się moment. Kilka utworów zagrali chyba w ogóle po raz pierwszy – All the Blue Changes, Close Your Eyes i pięknie wieńczący występ Back When You Beautiful. Podczas tego ostatniego już nikt nie siedział na krzesełku, a kilkuletnia córka jednego z widzów radośnie tańczyła pod sceną, wzbudzając ogólna radość widowni i grających. Poruszające było wykonanie Only Rain, płynnie przechodzące w Time Travel in Texas, z wyeksponowanym, niemal hardrockowym riffem w środku. Usłyszeliśmy też jeden nowy utwór, o nieznanym tytule, którego klimat nie odbiegał znacząco od melancholijnego klimatu muzyki zespołu.

Tim Bowness, posiadacz najsmutniejszego głosu na świecie, świetnie spisał się w roli frontmana, z dystyngowaną godnością snującego swoje melancholijne opowieści. Na scenie jest spokojny, introwertyczny, jednocześnie potrafi skupić na sobie uwagę. Śpiewał pewnie i czysto, czasem wspomagał go też perkusista Andy Booker. Steven Wilson nie śpiewał, ale chętnie prowadził konfenansjerę, w trochę pozersko-rockowym stylu. Ucieszyło to Wrocławian, do których adresowanych było kilka ciepłych i żartobliwych słów o ich mieście.


Rozpisywanie się o warsztacie muzyków grających art-rocka to komunał, nie sposób było jednak nie zwrócić uwagi na świetną grę Steve Binghama, którego skrzypce jeszcze bardziej uwypuklały pełną tęsknoty i smutku twórczość zespołu. Żałuję trochę, że znakomity gitarzysta Michael Bearpark nie miał zbyt wielu okazji do podzielenia się swoim talentem do gry solowej.
Co dobre szybko się kończy, dwugodzinne misterium zwieńczyły dwa bisami przy owacjach na stojąco. Zostaliśmy z uczuciem niedosytu, tym większym, że zespół przecież gra tak rzadko. Na szczęście muzycy od razu po występie wyszli do widzów, chętnie pozując do zdjęć, podpisując płyty i odpowiadając na przeróżne pytania. Wyszli wszyscy, prócz Wilsona. Mając jednak w pamięci świetny występ Tima Bownessa, jasne było, że to nie Steven jest najmocniej świecącą gwiazdą tego zespołu. Znakomity koncert, należą się brawa!

Igor Waniurski

 

Serdecznie podziękowania dla Agnieszki Lenczewskiej za udostępnienie zdjęć z koncertu 🙂