Prog In Park na dobre zagościł na koncertowej mapie. Dobrze, bo pomysł dedykowania festiwalu szeroko rozumianej muzyce “progresywnej” jest świetny i unikalny, biorąc pod uwagę skalę. Mamy jeszcze Ino-Rock i kilka mniejszych imprez, ale organizowane są one z dużo mniejszym rozmachem. Wielbicieli takiego grania u nas nie brakuje, nic więc dziwnego, że Prog In Park okazuje się być frekwencyjnym sukcesem.
Mimo, że tylko pierwsza edycja festiwalu rzeczywiście odbyła się w Parku Sowińskiego w Warszawie (natomiast druga w Klubie Progresja, tegoroczna zaś na parkingu za owym klubem), wydarzenie ma stały, rozpoznawalny charakter, po którym wiadomo czego oczekiwać. Trzeba uczciwie przyznać – parking nie ma w sobie uroku parku, dlatego mam nadzieję, że w przyszłym roku koncerty będą odbywały się we właściwym dla pierwszej edycji wydarzenia miejscu. Ale tegoroczna miejscówka mogła zapewne pomieścić więcej widzów, a biorąc pod uwagę rozmiar występujących zespołów (zwłaszcza headlinerów), miało to sens.
Głównym punktem programu pierwszego dnia byli Szwedzi z Opeth. Zanim pojawili się na scenie, otwarcie należało do londyńczyków z tajemniczego Sermon a następnie francuskiego Alcest, który to zespół z roku na roku zdobywa większą popularność (w czym na pewno pomaga kontrakt z Nuclear Blast Records). Oba koncerty obejrzała spora już, mimo dość wcześnie popołudniowej pory, liczba widzów.
Kolejnym występującym był brytyjski Tesseract, od kilku lat szturmujący czołówki list uwielbienia wśród zainteresowanych progresywnym metalem. Wydany w zeszłym roku album “Sonder” wydawał się przypieczętować status grupy, a jej stale rosnąca popularność w naszym kraju, poskutkowała tym, że wielu oczekiwało koncertu bardziej, niż dwóch kolejnych artystów w line-upie. Kwadrans po osiemnastej (brawa dla organizatorów za punktualność) przewidywania się potwierdziły – publiczność jadła grupie z ręki, kolejne kawałki odbierając entuzjastycznie, jak Mojżesz proroctwa z krzewu gorejącego. Przyznaje jednak, trudno mi odnaleźć się w muzyce Tesseract. Wśród tych walcowatych riffów zbyt szybko pojawia się bowiem monotonia. Rzadko tylko przerywana śmielej przebojowymi fragmentami. Brzmienie Tesseract jest mocno syntetyczne, wycyzelowane z komputera. Wyobrażam sobie, że jakby powstał algorytm generujący “prog metal” dwadzieścia cztery godziny na dobę, wypluwał by z siebie coś, co niebezpiecznie zbliżałoby się do kawałków Brytyjczyków. Być może za kilka lat przyjdzie mi odszczekać te słowa, jednak jeżeli zespół ten jest w pewnych kręgach uznawany za przyszłość gatunku, to cóż, trudno o bardziej wymowny komentarz co do tego, czym w ostatniej dekadzie ów metal progresywny się stał. Nie mam jednak nic do zarzucenia muzykom i ich prawdziwemu zaangażowaniu na scenie. Widać było, że to grupa ludzi, którzy wiedzą co robią.
Fisha widziałem przed rokiem na Wacken Open Air. Jego obecność w składzie tamtego festiwalu była zaskakująca, w dodatku koncert z zeszłorocznego sierpnia porywający nie był. Z tym większym niepokojem czekałem na warszawski występ Szkota. Na początek niespodzianka, długoletniego gitarzystę zespołu, Robina Boulta, zastąpił John Mitchell. To stary wyjadacz znany z Arena, It Bites, The Lonely Robot, Kino czy też wielu innych płyt, na których wystąpił w roli producenta. Mimo sympatii do Robina, przyznaję, jest to zmiana na lepsze. John potrafi zagrać w bardzo różnorodny sposób. Generalnie, wprowadził w brzmienie grupy trochę więcej hard rocka, ale w kawałkach wymagających więcej przestrzeni i dźwięku opartego o czyste brzmienia, takich jak “Vigil” czy, jedyny tego wieczoru numer z repertuaru Marillion, “Lavender”, serwował dźwięki kojarzące się z tymi, jakie grywał Steve Rothery. Również Fish sprawiał dużo lepsze wrażenie niż przed rokiem, choć musiało przelecieć kilka utworów, zanim na dobre się rozkręcił. Owszem, to już nie ten głos, a w wyższych partiach wokalnych wspomaga go wokalistka, ale nadal ma w sobie charyzmę, za którą uwielbia go mnóstwo słuchaczy, nie tylko w naszym kraju. W setliście dominowały starsze kawałki – cieszył duży wybór numerów z “Internal Exile”. Oprócz tytułowego usłyszeliśmy jeszcze trzy inne kawałki. Z nowości tylko “Feast Of Consequences”, o ile album sprzed sześciu lat możemy tak nazwać. Był też zupełnie nowy numer “Man With a Stick”, nie zrobił jednak porywającego wrażenia. Świetny koncert, z niecierpliwością czekam na kolejny.
Opeth byli gwiazdą pierwszej edycji Prog In Park, przed dwoma laty. Decyzja o tak szybkim zakontraktowani ich ponownie może dziwić, ale nie ma co rozpaczać, to świetny zespół koncertowy. Nie inaczej było tym razem, mimo, że otrzymaliśmy niemal taki sam zestaw piosenek jak przed laty. To jeszcze nie trasa promująca nowy, zaśpiewany w całości po szwedzku album, stąd mało zmian w programie (usłyszeliśmy tylko jeden kawałek więcej, “The Devil’s Orchard”).
Od początku dało się odczuć niesamowitą atmosferę, niczym na spotkaniu starych znajomych. Mikael jest zawsze bardzo gadatliwy, ale w Warszawie przeszedł samego siebie. Przerwa pomiędzy niemal każdym kawałkiem była dla niego okazją do opowiedzenia zabawnych anegdot czy żartowania z widownią.
Uczestnicy koncertu nie byli mu dłużni, praktycznie co chwila ktoś krzyczał jakieś pytanie, puszczał suche żarty czy śpiewał kawałki… Queen. W pewnym momencie ktoś zapytał Mikaela, czy ten potrafi “kwakać jak kaczka”. Wokalista, po początkowym zdziwieniu, wszedł w ten klimat i spróbował swoich sił w imitacji dźwięków fauny pływającej. Nie obyło się bez żartów z miejsca tegorocznej edycji festiwalu – “Prog In Parking Lot” oraz spotkań muzyka z Fishem, Mike Portnoy’em czy Józefem Skrzekiem z SBB. Gdy przemawiała muzyka, nie było miejsca na śmieszkowanie. Nastrojowe, czasem patetyczne dźwięki Opeth świetnie sprawdzają się w otoczeniu koncertowym. Zwłaszcza starsze, bardziej brutalne w sferze wokalnej numery, takie jak “Deliverance” czy “Demon Of The Fall”. Doskonałe zwieńczenie pierwszego dnia. Czekam zatem na koncert promujący nowy studyjny krążek Szwedów.
Igor Waniurski