Po znakomitym koncercie zespołu Luca Turilli?s Rhapsody, każdemu kto chciałby śmieszkować coś o muzyce dla nastolatków należy się rękawica w twarz i pojedynek na kopie albo spinacze biurowe. Tak kapitalnej energii na scenie nie widziałem chyba od koncertów The Dillinger Escape Plan. Co ciekawe, większość tego spektaklu robiła jedna osoba.
W celu zadośćuczynienia kronikarskim obowiązkom przypomnę, że w roku 2011 w obozie włoskich klasyków symfonicznego power metalu Rhapsody of Fire (wcześniej znani jako Rhapsody) doszło do rozłamu – odszedł gitarzysta, Luca Turilli, będący jednym z dwóch głównych kompozytorów. Pociągnął ze sobą drugiego gitarzystę, Dominique Leurquina, basistę Patrice Guer?a oraz perkusistę Alex?a Holzwarth?a, który ostatecznie szybko wrócił do macierzystego zespołu.
Kto na tym podziale wyszedł lepiej?
Porównując materiał studyjny wydany przez obie grupy, śmiem twierdzić, że jednak Luca. Dwie płyty wydane pod szyldem Luca Turilli?s Rhapsody zawierają esencję tego, z czym kojarzymy Alma Mater muzyka: bombastyczny, podniosły power metal, okraszony potężnymi partiami wokalnymi z udziałem chórów i bogatą orkiestracją. Dla niektórych brzmi niestrawnie? Donoszę wszem i wobec, że siłą tak tej muzyki są znakomite melodie i potencjał przebojowości, godny muzyki pop. Dodać, że jeśli na ostatnich płytach Rhapsody of Fire z Lucą (i jednej wydanej już bez jego udziału) pojawiały się momenty świadczące o zmęczeniu stylistyką, tak śladu po nich nie ma w twórczości bohaterów niniejszego tekstu.
Jak wypada rywalizacja grup na żywo, mogę się tylko domyślać. Rhapsody of Fire jeszcze nie widziałem, jednak będąc świadkiem energetycznej bomby, jaką okazał się występ Luci i jego kolegów, obstawiam, że wynik byłby podobny.
Musimy mieć jasność z czym mamy tu do czynienia. Posłużę się analogią filmową. Mając do wyboru utwory Leosa Caraxa, Ingmara Bergmana czy Gaspara Noe z jednej strony, a Stevena Spielberga, George?a Lucasa czy Petera Jacksona z drugiej, bądźmy pewni, że decydując się na przygodę z włoskimi metalowcami trafimy do drugiego ze wspomnianych światów. Dobrzy i prawi rycerze walczyć będą z tymi niegodziwymi, krnąbrni czarodzieje spiskować będą przeciwko światu, niewiasty czekać będą na ratunek, a ponad tym wszystkim unosić się będą smoki. Niczym nie skrępowana, eskapistyczna rozrywka, która, jeśli podejmuje poważniejsze treści, to przypadkiem i na marginesie emocjonującej akcji. Kinowe skojarzenia są zasadne tym bardziej, że muzyka ta brzmi niemal jak ścieżka dźwiękowa do filmu fantasy, w zmetalizowanej wersji oczywiście. Zresztą, filmowa introdukcja przedstawiająca muzyków (oraz wydawcę i sponsorów) wyświetlana była na ekranie.
Jednak sam występ to już poważna sprawa, gdzie nie ma miejsca na żarty. Tym co najbardziej zachwyciło, była energia i radość, jaką muzycy emanowali na scenie. Zwłaszcza szalejący Luca Turilli, wirtuoz gitary, dla którego po prostu brakowało miejsca na niezbyt dużym podium klubu Alibi. Szczere uśmiechy na twarzy i ekscytacja udzielała się również pozostałym muzykom, nie było więc mowy o nudzie. Zero wtórnego odgrywania poszczególnych kawałków z kartki, co znamy z wielu podobnych koncertów.
Największy aplauz wzbudziły kawałki Rhapsody, nic dziwnego więc, że dominowały w programie koncertu. Na dobry początek ?Knightrider of Doom?, ?Land of Immortals?, ?Unholy Warcry? skontrastowane z materiałem z ostatniej płyty ?Prometheus, Symphonia Ignis Divinus?. Notabene, nowy materiał wypadł równie przekonująco co klasyka, zwłaszcza kilka utworów śpiewanych częściowo po włosku. Przyznać trzeba, że Fabio Lioni z Rhapsody of Fire jest lepszym wokalistą, niż Alessandro Conti, z którym współpracuje Luca, ten drugi to po prostu dobry rzemieślnik, jednak dobry kontakt z publicznością obronił jego pozycję frontmana. Wokalista wspomagany był w kilku utworach przez śliczną sopranistkę i tenora, który aparycją sprawiał wrażenie, jakby nie bardzo porywały go warunki w jakich występuje. W końcu klub to nie opera. Partie chóru przeważnie leciały z sampli, szkoda, jakże lepsze wrażenie byłoby wykorzystanie nawet niewielkiego żywego zespołu śpiewaków. No, ale odbiłoby się to z pewnością na cenach biletów. Przyjemnością było oglądanie i słuchanie pozostałych muzyków, jako że trubadurzy to wysokich lotów, a zespół gra wyjątkowo sprawnie. Nie obyło się oczywiście bez świetnych partii solowych, zwłaszcza perkusyjnego, do którego tłem był utwór z czołówki serialu ?Gra o tron?. Dobrze wypadł też basista, czarując subtelnymi dźwiękami, jakże odmiennymi od reszty koncertu.
Muszę przyznać, że bawiłem się podczas tych dwóch godzin z fantastycznym muzycznym światem Turilliego bardzo dobrze. Konkluzja w postaci przebojowego ?Emeral Sword? przyszła zdecydowanie zbyt szybko, a powrót do rzeczywistości okazał się trudny, w końcu w krainach fantasy deszcz i zimno można przegonić jakimiś czarami, tak? Chciałbym uniknąć jednak pobłażliwego tonu. Cokolwiek by sądzić o power metalowej stylistyce i obowiązujących w tym gatunku kliszach, znajdują się w niej prawdziwe perły. Sobotni koncert udowodnił, że Luca Turilli?s Rhapsody to jedna z nich.
tekst: Igor Waniurski foto: Andrzej Olechnowski