Paradise Lost – Wrocław, 22.10.2015

Ciekawa jest historia, blisko 30 letnia już zresztą, brytyjczyków z Paradise Lost. Grupa objawiła się światu interesującym połączeniem doom metalu i, przeżywającego rozkwit popularności rocka gotyckiego. Kwintesencja mrocznego stylu i szybko rosnącej popularności przypadła na pierwszą połowę lat 90. ubiegłego wieku, kiedy zespół wydawał albumy ?Icon? i ?Draconian Times?. I oto, kilka lat później, stało się coś, co jest wspólnym doświadczeniem innych bohaterów owego okresu – Moonspell, Tiamat czy, w mniejszym zakresie, My Dying Bride – w poszukiwaniu ?nowych dróg artystycznego rozwoju?, grupa odchodzi od brzmienia, do którego przyzwyczaiła fanów. Efektem były eksperymenty i flirt z muzyką elektroniczną. Jakkolwiek poszukiwania owe ujmy grupie nie przynoszą, to trudne też powiedzieć, żeby album ?Host? zawierał dźwięki, jakich fani Paradise Lost uwielbiają.

pl 17


Przenosimy się jednak do roku 2015. Drogę wiodącą do eksperymentów, wymienione powyżej zespoły przebyły jeszcze raz, tylko czym prędzej i w drugą stronę. Być może również to sprawa wracającej koniunktury na ciężkie granie. Może po prostu się wyszaleli. Wydany w tym roku album Paradise Lost ?The Plague Within? jest pięknym przykładem powrotu do atmosfery pierwszego okresu historii zespołu, z posępnymi acz przebojowymi riffami (?Terminal?!) i growlem Nicka Holmesa. Wokalista już w ogóle musiał się przeprosić z ciężką muzyką – od niedawne growluje przecież w szwedzkim deathmetalowym cyrku Bloodbath.

Anglicy wpadli do Polski na dwa koncerty, z których jeden odbył się w klubie Alibi. Kto zna to miejsce, może sobie wyobrazić co musiało się tam dziać, gdy weźmiemy pod uwagę, że koncert był wyprzedany. Nieszczęśliwcy, którzy nie przyszli co najmniej godzinę przed spektaklem, występ oglądać musieli ze sporego dystansu. Komforu nie poprawiała duchota i zasłaniające widok filary. Ale w końcu to doom metal, a nie msza święta, prawda?

Skoro udany album przyciągnął takie tłumy, nic dziwnego, że w secie dominował ten właśnie materiał. Co prawda skandalem było nie zagranie najbardziej chwytliwego ?Termin?, ale oprócz tego, selekcja całkiem dobra. Rozpoczęli oczywiście od ?No Hope In Sight?, zgodnie z programem płyty. Brzmienie niezbyt selektywne, ale ciemny wokal Nicka słychać było dobrze, to najważniejsze. Usłyszeliśmy w sumie 6 nowych kawałów i wybór, przeważnie po jednym, z większości dawnych płyt zespołu. Nie zbrakło hitów na miarę ?As I Die?, ?Widow?, ?Say Just Words? z nowszych, ?Faith Divides Us – Death Unites Us?. Chóralne odśpiewywanie refrenów, a czasem całych kwałków przez szaleńczą publiczność, momentami powodowało ciarki na skórze. Szkoda, że oprócz Grega Mackintosha, zespół był raczej statyczny na scenie, co powodało wrażenie, że po prostu odgrywają swoje – rzetelnie, profesjonalnie i energetycznie, ale bez tej nuty spontanicznegoszaleństwa, której poszukuję w koncertach.

pl 8

Po niecałej póltorej godziny było już po wszystkim, co stanowiło zaskoczenie. Ledwie się pojawili na scenie, a tu już koniec? Jednak spojrzenie na serwis setlist.fm wystarczyło by się upewnić, że koncert był nieco tylko krótszy od pozostałych na trasie – brak wspomnianego ?Terminal?. Takie niestety reguły tej zabawy. Mimo to, warto było, z przyjemnością poproszę o powtórkę.

tekst: Igor Waniurski
foto: Dariusz Czywilis