Zakk Wylde jaki jest każdy widzi. Zarośnięty drwal wywijający gitarami Gibsona od kilkunastu lat przyzwyczaja nas do stałego, wysokiego poziomu swojej muzyki. Zaskoczenia zdarzają mu się rzadko, takoż i wpadki. Black Label Society słynie z ognistych, solidnych koncertów. Nie inaczej było w Krakowie.
Dodać trzeba, że to nie pierwszy występ grupy w Polsce w ramach promocji ostatniego albumu ?Catacombs of the Black Vatican? – grali u nas przecież w czerwcu zeszłego roku. Widać jednak, że BLS zajmuje szczególne miejsce w sercach rodzimych fanów, bo krakowski klub Studio wypełniony był szczelnie.
W porównaniu do ubiegłorocznych koncertów zaszły drobne zmiany w setliście, ale traktujmy je incydentalnie. Podstawa spektaklu została taka sama, a więc twardo ciosane gitarowe riffy, rockandrollowy klimat, dziesięciominutowe solówki gitarowe oraz duże stężenie testosteronu w powietrzu. Słowem, dostaliśmy dokładnie to, czego chcieliśmy. W porównaniu z wrocławskim koncertem sprzed dziesięciu miesięcy, brzmiało to tylko dużo lepiej, sprawniej i dawało więcej radości.
Podobnie jak wtedy dominował materiał z ostatniej płyty oraz mega przebojowego ?Blessed Hellride?. Plus pojedyncze wycieczki w kierunku innych albumów. Zresztą, w grze zespołu jest tyle rockowego czadu, że gęba sama się uśmiecha a głowa kłania w miarowy takt perkusji. I nie ma tu większego znaczenia czy zagrają to czy tamto. Ważne, żeby było mięcho (jednak bez piwa, które Zakk ostatecznie odstawił).
Ten znakomity koncert miał jednak swoje wady. Najbardziej znaczącą była jego długość – razem z długą solówką gitarową Zakka, dostaliśmy raptem osiemdziesiąt minut muzyki, a i to z niedomiarem. Nie wiem czy problemy zdrowotne przeszkadzają brodaczowi w dłuższych występach, ale coś tu jest nie halo. Mając na koncie tyle świetnych płyt, aż prosiłoby się dorzucić jeszcze kilka kawałków. Odpowiedzialność za drugą wadę ciężko przypisać samemu zespołowi – mnóstwo pijanych małolatów, którzy pojęcie dobrej zabawy definiują chyba na podstawie serii ?Jackass? czy innych ?Warsaw Shore?. A może teraz tak wygląda rock?n?roll, tylko ja się zestarzałem?
W roli supportów Black Tust i Crobot. Oba znakomite ale i zupełnie inne. Corbot to świetny hołd dla klasycznego hard rocka, podczas gdy w muzyce Black Tusk słyszymy stoner, sludge i trochę coreowych wrzasków. Szacunek dla gitarzysty Andrew Fidlera, który występował w gipsie na nodze, którą złamał sobie dzień wcześniej.
Black Label Society będziecie mogli zobaczyć podczas tegorocznego Przystanku Woodstock.
tekst: Igor Waniurski (serdeczne dzięki dla Knock Out Productions – organizatorów koncertu)
(wideo znalezione na youtube.com)