Relacja z koncertu Shining – Wrocław, Pralnia, 14.02.2019

Uwielbiam norweski Shining. Pierwszy kontakt z zespołem, zaraz po premierze albumu “Blackjazz”, był dla mnie niemałym szokiem. WIązał się z tym, co w muzyce lubię najbardziej: awangardą, szaleństwem i agresją, ale i finezją, choć bez przesadnego uporządkowania.

Kompozycje rodzące się w głowie Jørgena Munkeby’ego jawiły się jako uroczo powykręcane, jazzowo odjechane, a jednak metalowe. Na pewno nieszablonowe. Z powodów powyższych, akceptuje potrzebę zmian, jakie chce w swojej twórczości wprowadzać artysta. Mając tę świadomość, ze spokojem przyjąłem pierwsze zdjęcia promocyjne, jeszcze przed premierą “Animal”, ostatniego dokonania Norwegów. Kolorowe kurtki, podstylizowane fryzury, przywołujące jakby klimat lat osiemdziesiątych zeszłego wieku – biorę to na klatę. Wycieczki w przeszłość nie są przecież niczym nowym, również wśród dużo większych zespołów. Pierwsze dźwięki z płyty wiązały się jednak z pewnym niepokojem. Choć zmiana wpisana jest w naturę poszukiwań zespołu i bynajmniej nie następuje po raz pierwszy – przed “Blackjazz” Shining grali przecież inną muzykę – nowe kawałki wydały się mi płaskie i pozbawione tego wszystkiego, co wydawało się być siłą zespołu. W dodatku, odwołując się do hard rocka sprzed lat, z elementami współczesnego brzmienia (Muse, 30 Seconds To Mars, te skojarzenia), brakowało im przebojowości, jakiej powinniśmy oczekiwać po takiej muzyce. Chociaż z czasem zacząłem doceniać a nawet lubić “Animal”, to jednak mój obraz grupy zaczął być podszyty pewną niepewnością. Tym bardziej czekałem na to, co przyniosą koncerty zespołu.

Wrocławski występ w pewnym stopniu potwierdził obawy – nie oszukujmy się, publiczność za bardzo nie dopisała. O ile na samym Shining nie było może tragedii, tak na oko, w całkiem sporej przestrzeni klubu Pralnia bawiło się jakieś 60 osób, to frekwencja na zespołach supportujących była tragiczna. Poważnie, gdy zaczął grać pierwszy zespół, myślałem, że będzie klapa.

Jørgen i jego paczka nie dali jednak po sobie poznać, aby to ich wzruszyło. Od pierwszych dźwięków na scenie działo się dużo. Lider tryskał energią i stawał na głowie, aby rozruszać, zachwycić a czasem po prostu rozbawić publiczność. Ta zresztą nie była bierna i raptem po początkowej niepewności (wystarczyło trochę tekstów ze walentynkami w tle i zachęty do podejścia pod scenę) reagowała entuzjastycznie. W miejscu usiedzieć nie potrafił również gitarzysta Håkon Sagen, próbujący z trudem dotrzymać kroku frontamnowi. Ten niestety rzadziej niż kiedyś sięgał po saksofon, dawniej jego wizytówkę, ale za to ruszał się, jakby był członkiem The Dillinger Escape Plan. Sporadyczne dęcie w blaszaka da się usprawiedliwić – gro materiału stanowiły kawałki z ostatniego albumu, natomiast wycieczek w stronę “Blackjazz” i “International Blackjazz Society” było raptem kilka – “Helter Skelter”, “Fisheye”, “The Madness And The Damage Done” i może jeszcze jeden numer. Odniosłem zresztą wrażenie, że starsze kawałki zabrzmiały trochę bardziej gładko, jako szukając wspólnego mianownika z aktualnym brzmieniem grupy. Jak wypadły za to nowe numery? Owszem, w zbliżony do studyjnego sposób, ale też nieco bardziej agresywnie i ze zwyczajową koncertom dynamiką. Bardzo możliwe, że ta nieco większa surowość przekonała sceptyków, którzy zdecydowali się jednak pojawić tego dnia w klubie. Albo przynajmniej osłodziła wcześniejsze rozczarowanie materiałem.

Nie mogło być jednak mowy o rozczarowaniu zaangażowaniem muzyków. Shining to nadal przekonywująca, mocno mieląca, koncertowa maszyna, która nie oszczędza się na scenie. Szkoda tylko, że to stylistyczna wolna zdała się spłoszyć część potencjalnej widowni. Wydaje mi się, że podczas ostatniej wizyty grupy we Wrocławiu, ludzi było jednak więcej (z drugiej strony, klub Liverpool, który był miejscem tamtego występu, ma mniejszą pojemność, więc może to mylne wrażenie?).

Słowo o supportach: jako pierwsi na scenie pojawili się Four Stroke Baron, Amerykanie grający ciekawą mieszankę nowej fali z metalem. Odnajdą coś w tym dla siebie fani Grave Pleasures czy The Cure, idąc już w stronę bezpośrednich inspiracji. Głos wokalisty do złudzenia przypominał Roberta Smitha, a i w muzyce da się usłyszeć nawiązania do depresyjnych dźwięków wspomnianych Brytyjczyków. Spokojnie, nie ma tu mowy o kopiowaniu, Four Stroke Baron to jednak muzyka o dużo bardziej metalowym charakterze.

Występujący jako drudzy Dreamarcher prezentowali brzmienie skierowane bardziej w stronę metalu progresywnego, bardziej klimatycznego niż skupionego na popisach instrumentalnych. Rzetelna muzyka, dobre brzmienie, zgranie na scenie, ale trudno powiedzieć, aby po koncercie zostało w pamięci wiele więcej od pozytywnego wrażenia.

Tekst: Igor Waniurski
Zdjęcia: Maria Sawicka