Relacja z koncertu Pain Of Salvation – Kraków, Studio, 2.09.2018

Pain Of Salvation kilka lat temu osiągnęli punkt, który wydawał się graniczny dla ich rozwoju. Raczej chłodne przyjęcie obu albumów z serii „Road Salt”, na których zespół odchodził od charakterystycznego dla siebie metalu progresywnego (z braku bardziej precyzyjnego pojęcia) na rzecz eksplorowania klimatów rocka lat 60. i 70. XX wieku oraz roszady personalne – długoletniego gitarzystę Johana Hallgrena zastąpił utalentowany i ambitny Islandczyk Ragnar Zolberg (znany z Sign i kilku płyt solowych). Wymówką na przeczekanie twórczej niemocy było „Falling Home”, interesująca płyta zawierająca przearanżowane głównie akustycznie przeróbki kawałków zespołu wraz z kilkoma coverami. Następnie cios w postaci choroby Daniel Gildenlöw?ea, nieomal zakończonej śmiercią. Być może to graniczne przeżycie sprawiło, że grupa na początku 2017 roku wróciła z udanym krążkiem „In The Passing Light Of Day”, nawiązującym udany dialog z ich klasycznymi dokonaniami. Wydawać by się mogło, że dobra passa wróciła na dłużej, ale łyżką dziegciu jest tutaj odejście Ragnara w połowie 2017 roku, podobno w wyniku nieporozumień na tle finansów oraz niewystarczającego, według Ragnara, uznania, jakim Daniel darzył dokonania Ragnara. Koniec końców, do grupy wrócił Johan, aby dokończyć serię koncertów (w tym w Polsce, podczas festiwalu Ino-Rock 2017). Trochę szkoda, że Daniel nie dał rozwinąć skrzydeł wcieleniu grupy z udziałem Ragnara, bo to niezwykle oryginalny muzyk, którego wpływ na ostatni album jest nader wyraźny. No, ale Johan też sroce spod ogona nie wyleciał i jego powrót był z radością przyjęty przez wielu fanów.


Oto mamy rok 2018 i Pain Of Salvation, jakby dla ukonstytuowania obecnego składu, wyrusza na sporej wielkości europejską trasę, której dwa przystanki miały miejsce w naszym kraju. Koncert rozpoczął pochodzący z Włoch Kingcrow, grający muzykę wpisującą się we współczesne progresywno rockowe dźwięki. Baza ich kawałków przypominała nieco Marillion, podobieństwo słyszalne było zwłaszcza w obszarze melodii i harmonii. Jednakże na tle tym rozgrywały się czasami szaleńcze riffy a muzyka zyskała na dynamice. Bardzo udany koncert, który podobał się publiczności.

Swoją drogą, odnowiony klub Studio w niczym nie przypomina swojego oblicza sprzed lat. Nowoczesny, minimalistyczny wystrój oparty o motywy z szarego betonu nadają całości dyskretnej elegancji. Sama przestrzeń wydaje się też skromniejsza – tylko sala koncertowa (przestrzeń przed sceną chyba nieco mniejsza niż wcześniej) połączona z barem, a przed nią tylko foyer. Dźwięk – doskonały, przynajmniej na supporcie. Pain Of Salvation zabrzmieli trochę mniej czytelnie, ale nadal dobrze (podobno w Warszawie dzień wcześniej było dużo gorzej).

Koncert Szwedów zaczął się od szumu rozstrojonego odbiornika telewizyjnego, przy zgaszonym świetle, który szybko zmienił się w początek „On a Tuesday”. Pierwszy kawałek nastawiony był na budowanie klimatu – oszczędne światła, punktowo zamiatające muzyków, na chwilę wyłaniając ich z ciemności. Moment w którym wchodzi pierwszy ciężki riff wywołał szaleństwo na scenie, zwłaszcza u Johana, który sprawiał wrażenie zwierzęcia spuszczonego ze smyczy kilkuletniej przerwy w koncertowaniu. Spokojniejszą partię wieńczącą kawałek, którą w oryginalnej wersji śpiewał Ragnar, tym razem wykonał perkusista Léo Margarit. „Reasons” tylko kontynuował energetyczne szaleństwo. „Meanigless” to wycieczka w stronę bardziej m przejmujących i nastrojowych klimatów. Następnie „Falling” oraz następujący po nim „The Perfect Element”, a więc pierwsza tego wieczoru podróż w przeszłość, notabene do mojej ulubionej płyty Pain Of Salvation. Wspaniała wielowątkowa kompozycja nie zawiodła i tym razem. Teraz zmiana klimatu, Daniel siada przy gramofonie i wybiera albumy, pokazując okładki publiczności. W końcu trafia bodaj na Abbę albo innych klasyków dyskoteki sprzed lat i zaczyna się… „Disco Queen”, ze świetnymi, kolorowymi światłami i radością po obu stronach sceny.

Obchodzimy dwudziestolecie pamiętnej płyty „One Hour By The Concrete Lake”, nie mogło więc zabraknąć kilku kawałków z tego albumu. Wiązanka „Handful of Nothing”, „Pilgrim” i „Inside Out” świetnie przypomniała ten znakomity album. Niektóre z tych kawałków słyszałem już podczas pierwszego koncertu Szwedów w Polsce, w 2005 roku i wtedy budziły większe emocje, ale chyba siłą sentymentu. Jeszcze „Kingdom Of Loss”, jedyny dzisiaj numer ze „Scarsick” oraz „Full Throttle Tribe” z ostatniego albumu kończące główną część koncertu. Wszyscy w doskonałych humorach, przez całą godzinę grali jakby to miał być ich ostatni koncert. Albo pierwszy jakiegoś nowego rozdania kart. Ekscytacji dodał jeszcze przebojowy i ciężki „Used” oraz tytułowa kompozycja z ostatniej płyty, początkowo grana wyłącznie przez Daniela oraz Gustaf Hielm (bas), do których reszta zespołu dołączyła dopiero jak rozegrali się na dobre. Całość, półtorej godziny. Mało, pamiętając jak długie występy Pain Of Salvation potrafili dawać przed laty. A jednocześnie dużo, bo pod względem atmosfery i dźwiękowych emocji jakie dobiegały ze sceny, śmiem twierdzić, że był to najlepszy koncert grupy spośród tych, które widziałem.

Tym samym, ciekaw jestem dalszych planów zespołu. Przebicie krążka tak udanego jak ?In the Passing Light Of Day? będzie nie lada wyzwaniem. Jak grupa poradzi sobie z komponowaniem znowu z Johanem na gitarze? Mam nadzieję, że przekonamy się niebawem.

Tekst i zdjęcia: Igor Waniurski