Relacja z koncertu Leprous, The Ocean, Port Noir – Wrocław, 23.11.2019

To jak Norwedzy z Leprous pną się na szczyt progresywnego grania jest nader interesujące. Początków zespołu doszukać się można w grupie akomponiującej Ihsahnowi – lider Emperora na swoich solowych płytach daleko odszedł od symfonicznego black metalu w stronę nieco bardziej eksperymentalną, a trzon zespołu Leprous właśnie wspomagał go na żywo. Dzisiaj zespół Einera Solberga i kolegów to uznana firma, która wydała niedawno swój szósty album, “Pitfalls”, i ciągle się rozwija. W ostatnich latach zespół stał się u nas uwielbiany i wrocławski występ tylko to potwierdził.

Był to pierwszy koncert promujący nowy krążek w naszym kraju, nic więc dziwnego, że premierowy materiał dominował w setliście. Od premiery albumu minął niecały miesiąc ale publiczność chyba polubiła nową muzykę bo reagowała na nią z niezwykle entuzjastycznie. Widziałem Leprous rok temu, podczas drugiej edycji Prog In Park w Warszawie. Nie zrobili wtedy na mnie szczególnego wrażenia – momentami odczuwałem wręcz nudę. Nie wiem co zmieniło się w grupie przez ten rok – być może wtedy wrażenia psuła pozycja supportu jaką mieli w programie wieczoru, ale tym razem wypadli znakomicie. Muzyka nabrała jeszcze większego polotu i subtelności – kawałki z właśnie wydanego albumu, coraz mniej oparte o gitarowe riffy, sprawdzają się na żywo znakomicie. Einar staje się coraz lepszym frontmanem, mimo, że nie jest to typ charyzmatycznego bożyszcza w stylu Planta czy Dickinsona. Norweg zdaje sobie z tego sprawę – w trakcie występu podzielił się radością z tego, że coraz bardziej komfortowo czuje się na scenie i się więcej mówić między utworami. Pewnie jest to dla niego niezły powód do dumy. Ta rzadko spotykana bezpretensjonalność zaskarbia mu sympatię widzów i dobrze wpływa na atmosferę występu. Mając na uwadzę umiejętność grupy w operowaniu nastrojami i dynamiką (na podobnej zasadzie jak u Pain Of Salvation, jednak bez ciężkiego brzmienia jakie ten zespół czasem przejawia), które występ na żywo jeszcze uwypukla, mamy do czynienia z prawdziwą petardą. Jest w nich obecnie coś takiego, co zupełnie mnie przekonuje i rodzi ochotę na więcej. Interesującym krokiem było poszerzenie koncertowego składu zespołu o wiolonczelistę. Przyznacie, że to niespotykany na rockowych koncertach instrument. W lutym przyszłego roku będziemy mieli trzy kolejne okazje do spotkania się z zespołem, do czego gorąco zachęcam.

Przed głównym punktem programu wystąpili berlińczycy z The Ocean. Zespół, którego miałem przyjemność widzieć już trzykrotnie – ich koncerty w ramach Asymmetry Festival przed laty były zawsze czymś niesamowitym. Oczekiwania były więc wysokie – może więc dlatego początek w postaci “Permian: The Great Dying” wydawał mi się trochę anemiczny. Zespół rozkręcał się jednak z kolejnymi numerami i koniec końców, czterdziestopięciominutowy set przeleciał jak burza. Brzmieli potężnie – może nie potężnie w stylu Neurosis, jednej z najbardziej wyczuwalnych inspiracji Niemców, ale waga kubatury Zaklętych Rewirów z pewnością nieco wzrosła. The Ocean potrafią wykrzesać z siebie riffy od których czapki z pokorą same spadają z głów. Jedynie zachowanie wokalisty Loïca Rossetti może trochę zaskakiwać. Niekoniecznie to, że wskakiwał w publiczność, bo takie akcje to przeważnie lubiana koncertowa zabawa. Jednak czy tylko ja usłyszałem w pewnym momencie: “jesteście zajebiści, Kraków”? Możliwe, że to po prostu taki specyficzny humor, bo po którymś z kolejnych numerów wokalista dziękował nam również w języku francuskim. Jeśli tak, to byłem w życiu świadkiem lepszych dowcipów. Nie zmienia to faktu, że The Ocean dostarczyli solidnego post metalowego setu.

Wszystko zaczęło jednakże się do półgodzinnego występu Szwedów z Porte Noire. Mieli naprawdę fajny neon z logiem zespołu, podoba mi się takie myślenie o wystroju sceny. Ich muzyka jest mocno zrytmizowana i buja momentami trochę hiphopowo. To było ciekawostką w nagraniach studyjny grupy, zwłaszcza na drugim albumie “The New Routine”. Na żywo oczywiście oddziaływało dużo mocniej i szanuję taką umiejętność budowanie groove. Zdarzały się jednak momenty, w których czułem lekkie znużenie takimi dźwiękami. Nie sposób odmówić jednak muzykom zapału – mimo, że grupa występuje jako trio, to na scenie działo się dużo, jakby chcieli nadrobić energią. Słowa te należą się przede wszystkim gitarzyście i klawiszowcu – Andreas Hollstrand był zdecydowanie najbardziej żywotnym muzykiem na scenie.

Tekst: Igor Waniurski