Relacja z Into The Abyss #4, Wrocław, 10-11.05.2019

Choć Into the Abyss nie jest marką debiutancką, śmiało można powiedzieć, że czwarta edycja festiwalu stanowi nowe rozdanie kart. Przed wydarzeniem pojawiały się komentarze, że oto we Wrocławiu zapełnia się luka, powstała po wygaśnięciu Asymmetry Festival. Trudno mi się z tym zgodzić – porównanie takie uważam za krzywdzące dla Into the Abyss, bo przecież od początku była to impreza z wyraźnym charakterem i unikatowa w skali kraju. Przyznaję jednak, otwarcie się na inne nurty zdecydowanie przysłużyło się atmosferze. Między innymi z tego powodu, dwa dni spędzone w Zaklętych Rewirach były czymś niezwykłym.

Kilka słów o samej miejscówce, znanej bywalcom wrocławskich koncertów metalowych. Podczas festiwalu pozwoliła się odkryć na nowo. Postindustrialny budynek, w którym rozlokowane zostały trzy sceny, każda na osobnych piętrach. Dwie główne to te, które znamy jako Zaklęte Rewiry oraz Pralnię. Na parterze dodana została jeszcze jedna, najmniejsza, będąca miejscem koncertów określanych jako eksperymentalne. Oprócz tego, spora przestrzeń gastronomiczna z kilkoma food truckami przed wejściem. Obszerna sala z merchem zespołów i kilku wydawców, nieopodal sceny głównej, w której można było również odpocząć od kanonady dźwięków. Nie można było narzekać też na brak wodopojów – jakby podliczyć wszystkie, zarówno tego barowe jak i małe stoiska, to było z tego chyba z pięć, na różnych poziomach. Minusy? Owszem, dwa. Jeden mniejszy: możliwe też, że nie do końca związany z samym obiektem – scena pierwszym piętrze (czasami ta na parterze też) była zdecydowanie zbyt głośna. Drugi, poważniejszy: nie chcę myśleć, co by się działo na wąskich klatkach schodowych w przypadku nagłej ewakuacji obiektu. Poza tym, miejsce świetne i dobrze dopasowane do spodziewanej liczby widzów.

Przechodzą do muzyki, na początek poznańscy szaleńcy z In Twilight’s Embrace, których “Lawa” okazała się sensacją końcówki zeszłego roku. Koncert opierał się głównie na materiale z tego doskonałego wydawnictwa, a ekipa Cypriana znana jest z energicznych, intensywnych występów. Wokalista jak zawsze przykuwa uwagę swoją szaleńczą charyzmą. Można było odnieść wrażenie, że zaraz nawiedzą nas dziadowskie duchy i upiory. Można byłoby sobie życzyć, aby reszta zespołu wpasowała się jakoś w klimat kreowany przez Cypriana, gdyż na scenie zdają się być po prostu obok całego spektaklu. Ale przecież to drobnostka.

Z ciekawością czekałem na koncert Popiołu, reinkarnacji wczesnego oblicza Thy Worshiper (w zbliżonym składzie). Koncert miał miejsce na najmniejszej, parterowej scenie i zaskoczyło mnie, że trudno było wejść do środka przez – tak dużo ludzi się pojawiło w sali. Muzyka, bardziej surowa niż na ostatnich wydawnictwach Thy Worshiper, brzmiała mistycznie i pierwotnie. Znowu można było poczuć się jak w środku pogańskiego obrzędu, gdzieś w leśnych ostępach, jedynie dziwnie wspartego opętańczo ciężkimi gitarami. Czasami przeszkadzała w tym gra świateł – stroboskopy jednak nie są potrzebne przy tak kreowanym klimacie.

Entropia, podobnie jak In Twilight’s Embrace, zalicza ostrą wspinaczkę w górę każdym kolejnym wydawnictwem. Trudno było znaleźć kiepską recenzję “Vacuum”, sam zresztą w rocznym podsumowaniu mocną monetę rzuciłem na ten właśnie album. Nie mogłem się doczekać koncertu, a gdy ten już się zaczął… emocje początkowo opadały. Entropia brzmiała transowo ale i ze zgiełkiem który trochę przeszkadzał. Nie wiem, może to kwestia gorszego dnia, gdyż ten pulsujący rytm czasem porywał, a momentami zwyczajnie nużył. W miarę trwania koncertu, muzyka robiła się bardziej uporządkowana i przekonująca, jednak całość zostawiła we mnie raczej ambiwalentne odczucia.

Irlandczycy z Primordial dali jeden z dwóch najlepszych koncertów festiwalu. Od początku wpadli na scenę na pełnym szale, dalej jeńców nie biorąc. Alan Averill to frontman na miarę Bruce Dickinsona, Ozzy’ego czy podobnych postaci. Charyzmatyczny i pewny siebie wydaje się mieć publiczność w małym palcu. Muzyka Irlandczyków zresztą świetnie sprawdza się na żywo. Podniosła i dumna, momentami nawet patetyczna. W interpretacji Alana, brzmi jak seria pieśni ludowych, zagrzewających do buntu i krwawego obalania władców. Każdy utwór wydaje się być apoteozą wolności, każda nuta jest o walką o życie. Nic dziwnego, był to jeden z najgoręcej przyjętych występów festiwalu.

Merkabah to zbrutalizowane szaleństwo, zrodzone tam, gdzie nasiona siali King Crimson. Szkoda trochę, że koncert nie przyciągnął jakichś tłumów, bo na scenie działy się rzeczy niemal mistyczne. Improwizacje wywodzące się z jazzu, animacje wyświetlane na kotarze przed sceną, trochę psychodelii, ale głównie burzenie dźwiękiem, tak samo ciężkim jak finezyjnym. Warto zobaczyć ten band przy kolejnej okazji.

Solstafir nie mieli łatwego zadania występując na koniec tak mocnego dnia. Grupa dzień wcześniej grała w Bergen (a dzień później zaplanowany był koncert w Wiedniu), więc musiała borykać się ze zmęczeniem związanym z szybkim tempem trasy. Dało się to początkowo odczuć. Koncert rozwijał się powoli a kilka pierwszych kawałków brzmiało nijako. Wśród publiczności również było cicho. Jednak, jakoś od połowy występu, w Islandczyków wstąpiła nowa energia i zaczęło się robić dużo ciekawiej. Muzyka zaczęła brzmieć dynamiczniej, panowie stali się coraz bardziej ruchliwi (zwłaszcza Ragnar Zolberg, gościnnie w roli basisty), a końcówka była już niemal szalona.

Dzień drugi przywitał dzikim koncertem Doombringer. To rodzima ekipa, z postrzelonym wokalistą, przypominającym nieco skrzyżowanie Romana Kostrzewskiego z Władysławem Komendarkiem. Ubrany w białą koszulę, upiększony kośćmi i tym podobnymi fragmentami ciał, nie pozwalał przejść wobec tego wizerunku obojętnie. Death metal w ich wykonaniu był trochę chaotyczny (muzycznie) ale pełen dobrego klimatu, wzniosłych modłów do istot przedwiecznych.

Loathfinder mógłbym określić jako najbardziej osobliwy występ festiwalu. Wokale na pograniczu upiornego bełkotu i skrzeku. Posępne, apokaliptyczne riffy, czasami podszyte death metalowymi tempami. Tak powinna brzmieć muzyczna groza wobec wyzwań współczesności. Ten posępny klimat potęgowały oszczędne światła – jedynie dwa punktowe reflektory rozświetlające spowitą w dymie scenę.

Messa, włoski ensemble traktujący w obszarze doom metalu z elementami stonera, zrobił kolosalne wrażenie. Duża zasługa w tym Sary, zjawiskowej wokalistki o fantastycznym głosie i nieco nawiedzonym stylu bycia, która zdaje się przewodzić grupie. Niezwykła muzyka, w której ciężar przeplata się z subtelnością i delikatnością. Życzyłbym sobie szybko ujrzeć ich na żywo ponownie.

Niecierpliwie czekałem również na Sabbath Assembly, również grupy, której przewodzi wokalistka, Jamie Mayers. Zespół był zresztą na trasie ze wspomnianymi wcześniej Włochami. Tym bardziej interesującym wydawał się zespół, ze względu na okultystyczną otoczkę, jaką posługuje się w swoich tekstach czy grafikach. Weryfikacja na scenie wyszła jednak średnio. O ile Jamie jest świetną, charyzmatyczną wokalistką, z głosem mocnym niczym Janis Joplin, w dodatku dziką na scenie, to reszta zespołu raczej za nią nie nadąża. Ona ciągnie cały spektakl swoją osobą, natomiast instrumentaliści wyglądają jak z innej bajki (z trzecioligowego zespołu grającego metal progresywny), zupełnie nie czuć tego occult rockowego klimatu, którego moglibyśmy oczekiwać. Przez to Sabbath Assembly sprawiali wrażenie wydmuszki, której prawdziwy obraz nie dorasta do oczekiwań.

Mgła od jakiegoś czasu jest już potęgą a każdy ich występ to przeżycie niemal mistyczne. Zakapturzony wizerunek sceniczny, tak bardzo naśladowany jak i będący obiektem branżowych żartów, w ich wypadku wypada wyjątkowo spójnie i autentycznie. Muzycznie ich black metal to ściana dźwięku, jednocześnie nie pozbawiona momentów przestrzeni i klimatu. Od wydania “Exercises in Futility” minęło już kilka lat, przydałby się więc nowa muzyka. Z drugiej strony, nie dziwię się, że ekipa M. nadal ogrywa tak mocny materiał, a praktycznie każdy koncert jest wyprzedany. Świetny występ na podsumowanie festiwalu.

Konkluzja nastąpiła przy występie synthwave’owego Nightrun87, którego plastyczne dźwięki mogły stanowić świetne tło do rozmyślań nad podsumowaniem dwóch dni. Czwarta edycja Into The Abyss uznaję za zdecydowany sukces i doskonały punkt wyjścia do kolejnych wcieleń wydarzenia. Mam ogromną nadzieję, że przyszłoroczna otchłań pochłonie nas równie bezlitośnie.

Igor Waniurski