Relacja z Impact Festival 2013

Relacja z pierwszego dnia Impact Festival 2013

Z każdym rokiem przybywa nam letnich festiwali muzycznych. Dobijamy już chyba do średniej europejskiej. Mnogość imprez rodzi konkurencję o gusta i portfele widzów, więc nowym wydarzeniom pewnie nie jest łatwo. Mimo że tegoroczna edycja Impact Festival była dopiero drugą, wydaje się, że impreza powinna na stałe zagościć w kalendarzach.

 Pierwszy dzień Impactu stał po znakiem lejącego się ze sceny ołowiu w towarzystwie ognia, siarki, smoły i dymu płonących krzyży (vide: występ rodzimego Behemotha). Krótko mówiąc – rządził metal, w różnych odcieniach czerni. A że line-up był mocny, nic dziwnego, że lotnisko na Bemowie gościło sporo widzów. W celebracji muzyki przeszkadzać miała tylko aura. Jednemu z zespołów uniemożliwiła zagranie pełnego koncertu… Widać, że ktoś starał się czuwać nad zbłąkanymi owieczkami.

 

No to po kolei…

 

Mastodon

Ci włochaci Amerykanie mają pecha do koncertów w Polsce. Kilka występów sprzed lat było odwołanych (zespół miał zagrać m.in. podczas Mystic Festival 2007). Na sztukę podczas Impactu wielu ostrzyło sobie zęby. Zaczęli od Black Tongue, z ostatniej płyty The Hunter. Zabrzmieli wspaniale, porywając energią i dobrym klimatem występu. Niestety, momentalnie nad Bemowem oberwały się chmury. Woda wdzierała się wszędzie, również na scenę. Po czterech utworach (usłyszeliśmy jeszcze Dry Bone Valley, Thickening i Crystall Skull) stage manager podjął decyzję o przerwie. Gitarzysta Brent Hinds próbował jeszcze ratować sytuację, grając improwizację, ale wstrzymanie koncertu było nieodwołalne. Muzykom pozostało pożegnanie się z publicznością i rozrzucenie w publiczność kostek gitarowych, pałeczek i innych fantów. Szkoda. Zapowiadał się rewelacyjny koncert.

 

Ghost BC

Ghost BC to zdobywająca coraz większy rozgłos kapela z nurtu tzw. retro rocka. Brzmią jakby rodem z lat siedemdziesiątych. Pikanterii dodaje szatański image muzyków, którzy w dodatku nie ujawniają swoich tożsamości. Na scenie i teledyskach pojawia się śpiewający Papa Emeritus, będący karykatruą chrześcijańskiego Papieża (corpsepaiting na twarzy i szaty pełne odwróconych krzyży) oraz reszta muzyków, występujących jako ?bezimienne ghoule?. Przyznaję, wizerunek grupy zaintrygował. W dodatku przestał padać deszcz; diabelskie moce zaczęły sprzyjać. Na swoich płytach Ghost BC odwołuje się nie tylko do klasyki hard rocka czy heavy metalu, ale też szerzej, do muzyki lat sześćdziesiątych. Wśród twardych riffów słychać więc czasem wywodzące się z The Beatles partie wokalne. Na koncercie materiał zabrzmiał odpowiednio mocno, lepiej niż w wersjach studyjnych. Mimo wszystko zabrakło czegoś specjalnego. Show nie był tak porywający, jak na przykład występ Kinga Diamonda sprzed tygodnia. Wydaje się, że Ghost BC nie potrafią do końca wykorzystać swego potencjału. Zarówno muzyce, ak i tej całej otoczce wizualnej, brakuje przysłowiowej kropki nad ?i?. Ich diabeł to raczej jegomość z plasteliny, który miast straszyć, trochę nuży swoją obecnością.

Behemoth

Oczekiwania przed występem były ogromne. Pogoda nadal utrzymywała się dobra, nie przeszkodziły w tym żadne knowania lokalnego proboszcza, ani modły w intencji odwołania koncertu. Behemoth to już absolutny top światowego metalu ekstremalnego i najlepszy polski eksportowy towar muzyczny od czasów Pendereckiego. Można ich nie lubić, nawet z najbardziej irracjonalnych powodów (czy aby nadal ?knują wojnę??), ale trudno ignorować. Żadne Pudelki, Nowaki czy Gazety Polskie tego nie przekreślą.

 Zaczęli przepotężnie. Ov Fire And Void ze strzelającymi majestatycznie kilkunastometrowymi słupami pary wodnej i płomieniami. Znakomite, potężne brzmienie. Koncert odbył się w dość szczególnej sytuacji – perkusista grupy, Inferno, z powodów zdrowotnych był nieobecny na trasie. Zastępstwo było bardzo dobre (Kerim Lechner, ex-Decapitated), mimo to czuć było pewną rezerwę podczas pierwszej części koncertu. Wizualnie prezentowali się znakomicie. Zniknęły gdzieś przyciężkawe zbroje na rzecz łachów w stylu nie-wesołej kompanii Robin Hooda. Do tego mnóstwo ognia, płonących krzyży i mikrofonów, słowem – było zawodowo. Cieszy fakt, że Nergal jest już w dobrej kondycji. Niech tylko Inferno wróci za beczki, a tej maszyny nic już nie zatrzyma. Nowa płyta ma zostać wydana na jesień tego roku.

 

Airbourne

Przed występem Australijczyków znowu pojawił się deszcz. Tym razem rozpadało się na dobre, więc mnóstwo ludzi szukało schronienia pod parasolami, miast szaleć w rytm hardrockowych hitów. Muzyka Airbourne brzmi jak klasyka: AC/DC, Rose Tatoo czy Scorpions. To nic, że te riffy ?jakbyśmy gdzieś już słyszeli?. Koncert bujał bardzo konkretnie. Był też wytchnieniem pomiędzy Behemothem a Slayerem. Śpiewający gitarzysta Joel O’Keeffe to już wyrobiony frontman, potrafiący porwać tłumy. W końcu jakiś czas temu wystąpili podczas Przystanku Woodstock, a to musi być niezła szkoła grania. Zespół ma przed sobą przyszłość i warto zobaczyć ich na żywo. Może dzięki temu, że brzmią jak najbardziej klasyczni rockmani. W każdym razie występ ?kupił mnie? bardziej niż Ghost BC.

 

Slayer

?Slayer nie ma fanów. Slayer ma wyznawców.? Przeczytałem gdzieś niedawno taką opinię. Jeśli tak jest, to kościół Slayera przechodzi ostatnimi czasy ciężką próbę. Najpierw dość cuchnące zamieszanie z odejściem oryginalnego perkusisty grupy, nieodżałowanego Dave?a Lombardo. Potem śmierć jednego z założycieli zespołu, gitarzysty Jeff?a Hannemanna (w wyniku marskości wątroby, choć muzyk od dwóch lat zmagał się z powikłaniami po zakażeniu w wyniku ugryzienia przez pająka). Ekipa niepodzielnie dowodzona przez Kerry?ego Kinga nie brała jeńców.. Na bębny wrócił Paul Bostaph (grał już w zespole w latach 1992 – 2001). Na gitarze od jakiegoś czasu Hannemanna zastępuje znany z Exodus Gary Holt. Obaj to wyjadacze, którzy na metalu zjedli zęby.

 ?Slayer nie gra słabych koncertów.? To kolejna z obiegowych opinii. Niby nie gra, ale chyba też nie zawsze zachwyca. Setlista świetna, ale brakowało większej pasji. Może dlatego, że to pierwszy koncert z Paulem na bębnach i nie wszystko się zgadzało. Choć to perkusista dobry, brakowało finezji, jaką zachwycał Dave Lombardo. Znakomitymi solówkami porywał za to Gary Holt. Być może za kilka tygodni ta machina się rozegra. Warszawski koncert wypadł jednak przeciętnie.

 

Korn

Niedawno do zespołu wrócił oryginalny gitarzysta Brian ?Head? Welch, oczekiwania przed występem były więc duże. Pierwsze, co rzuciło się w oczy, to atrakcyjna oprawa wizualna (mimo że wystąpili na mniejszej scenie). Dopracowane animacje i efekty świetlne dobrze współgrały z muzyką.  Jak się można było spodziewać, ekipa Jonathana Davisa postawiła na materiał ze swoich wczesnych albumów. Starym fanom pewnie było to na rękę. Ja jednak wolę nieco świeższe dokonania zespołu. Początkowo brakowało szaleństwa, muzycy wydawali się trochę znużeni (oprócz genialnego jak zawsze Ray?a Luzier?a na bębnach). Z czasem koncert nabierał kształtów. Jednak część publiczności go opuszczała, kierując się na główną scenę, gdzie niebawem miała zacząć grać gwiazda wieczoru.

 

Rammstein

Punktualnie o dziesiątej Niemcy wystartowali z widowiskiem, które na długo pozostanie w pamięci. Perkusyjna kanonada zgrana z wybuchami fajerwerków wbijała w glebę. Scena wyglądająca jak połączenie ula z hutą żelaza. Muzycy ubrani w typowe dla siebie kombinezony robocze, oprócz Flake?a – klawiszowca, podczas koncertów masochistycznie wcielającego się w ?chłopca do bicia?. Mówienie o występie Rammstein jako o spektaklu ognia i dźwięku zdecydowanie nie wyczerpuje tematu. Płomienie były wszędzie. Wybuchały z każdej części sceny. W ruchu były miotacze ognia  w kilku rozmiarach (wokalista Till Lidemann podgrzewał nimi siedzącego w wielkim kotle do gotowania zupy wspomnianego Flake?a). Muzycy zionęli ogniem ze specjalnych masek, niczym jakieś mechaniczne smoki, a scenę atakowały eksplodujące rakiety. Wszystko perfekcyjnie wyreżyserowane. Po niemiecku. Do tego mnóstwo seksualnych inklinacji, takich jak mikrofon Tilla przypominający robiący za penis, udawany stosunek seksualny pomiędzy Tillem a Flake (bo kimże innym?). A także główny punkt programu ? wytrysk piany z przypominającej członek armaty, na której wokalista jeździł po scenie. Ot, grande finale koncertu Rammstein. Taki wizerunek idealnie pasuje do nieco topornej, ociosanej jak blok metalu muzyki. Być może Rammstein świadomie nawiązuje stylistyką i wizualiami nawiązuje do powszechnych i żartobliwych opinii o niemieckiej muzyce rozrywkowej. Ale nie, żeby cały czas było kwadratowo. Zagrane na bis Mein Herz brennt w wersji na pianino i śpiew zabrzmiało pięknie.

 Setlista była bardzo przekrojowa. Duża reprezentacja Mutter, do tego mniej więcej po trzy kawałki z każdej innej płyty. Jedynie z Rosenrot zagrali wyłącznie Benzin. Nic dziwnego, że blisko stuminutowny występ minął w oka mgnieniu.

 

Pierwszy dzień Impact Festivalu był bardzo udany. Nawet kiepska pogoda nie przeszkodziła się bawić, no, chyba że fanom Mastodon, którzy mieli prawo czuć niedosyt. Organizatorzy powinni pomyśleć o zaproszeniu tego zespołu również za rok. Życzę sobie wtedy równie dobrej imprezy.

Igor Waniurski