Relacja z festiwalu Hellfest 2014, Clisson, Francja 20-22 czerwca 2014

Wyobraźcie sobie niewielkie miasteczko na zachodnim wybrzeżu Francji, takie w którym zawsze musi świecić słońce. Kilka uliczek ciągnących się to w górę, to w dół. Piękne i zadbane domki z równo przystrzyżonymi trawnikami. Urokliwa rzeka przecinająca miejscowość. W centralnym miejscu średniowieczne chateau, lokalna atrakcja turystyczna. To właśnie Clisson, idealne miejsce na wyluzowane wakacje.

DSC_0241

Raz do roku w tej idylli rozpętuje się piekło. Zamieszkałe przez trzy tysiące mieszkańców miasteczko, nawiedzane jest przez ponad sto tysięcy metalowców – bywalców festiwalu Hellfest, jednej z największych europejskich imprez tego typu.

Hellfest co roku poraża składem. Pod tym względem to chyba najlepszy kontynentalny festiwal. Nie inaczej było i tym razem. W ciągu trzech dni usłyszeliśmy tuzy ciężkiego grania, razem z dziesiątkami mniej popularnych zespołów. Oficjalnymi headlinerami byli Iron Maiden, Aerosmith i Black Sabbath. Ale atrakcji było oczywiście znacznie więcej.

W ciągu trzech dni, na sześciu scenach zagrało około stu pięćdziesięciu kapel. Przytłaczające, prawda? Tym bardziej, że jednocześnie odbywały się koncerty aż na trzech scenach. Nie da się, niestety, zobaczyć wszystkiego. Taki już urok dużych festiwali.

Pierwszy dzień zaczął się dla mnie występem Satan, klasyków Nowej Fali Brytyjskiego Heavy Metalu. No, nowi może byli na początku lat osiemdziesiątych. Grają jednak do dziś, wrócili nawet niedawno z udanym albumem.  W secie dominował jednak materiał z pamiętnej płyty „Court In the Act”. Weterani dali przyzwoity koncert, jednak nie udało im się rozwinąć w pełni skrzydeł. Do poziomu kolegów z Iron Maiden trochę im jednak brakuje.

DSC_0255

Rewelacją okazał się koncert Therapy?. Muzycy porwali swoim hard rockiem o punkowej energetyce. Mimo, że show odbył się w połowie dnia, w pełnym słońcu, atmosfera zabawy była przednia. Grali tak, jakby od tego zależało ich życie. Udowodnili, że choć szczyt popularności grupy minął wraz z ostatnią dekadą dwudziestego wieku, nadal wiedzą jak skopać tyłki. Swoją energią mogą zarażać dużo młodszych artystów.

Rob Zombie to facet, który wie jak zrobić dobry show. Dużą wagę przykłada do prezencji na scenie, wybierając kiczowatą estetykę rodem z horrorów klasy B. Jest też charyzmatycznym frontmanem, więc spory tłum zgromadzony pod sceną główną reagował żywiołowo na każdy jego gest. Muzycznie zachwytów nie było, chociaż cover „Am I Evil” Diamond Head miło zaskoczył.

Kylesa nie są debiutantami, jednak album „Ultra-Violet”, wydany w zeszłym roku, może okazać się nowym startem dla zespołu – przepustką do pierwszej ligii. Nic dziwnego, że set Amerykanów oparty był głownie o materiał z tej płyty. Koncert był głośny, zresztą jak wszystkie odbywające się na scenie Valley (stoner, sludge, doom i tego typu klimaty). W ścianie dźwięku pojawiały się jednak miejsca na subtelności. Udany występ zachęca do zobaczenia zespołu już na własnej sztuce, już w Polsce.

Iron Maiden to instytucja, o której napisano już wszystko. Szkoda, że ich koncert pokrywał się z występami Watain i Godflesh. Magia nazwy jednak podziałała. Mimo, że widziałem Maidenów już kilkanaście razy, zdecydowałem się pójść na ich show po raz kolejny. Zespół już trzeci rok jest na trasie odświeżającej materiał z albumu „Seventh Son of a Seventh Son”. Asekuracyjne podejście grupy do doboru kawałków na koncertach jest znane, więc nie należało spodziewać się żadnych niespodzianek. Mimo to, koncert momentami porywał, a takie kawałki jak „The Prisoner”, „Revelations”, „Phantom of the Opera” czy „Seventh Son of a Seventh Son” zabrzmiały fenomenalnie. Podobała mi się energia i radość muzyków, ta chemia panująca między nimi. Bruce Dickinson był wyjątkowo gadatliwy. I mówił cały czas w języku francuskim.

DSC_0263

Koniec wieczoru upłynął przy dźwiękach Death To All i Septicflesh. Pierwsi znakomicie odegrali set złożony z klasyków Death (pojawił się nawet numer „Symbolic”, którego zabrakło podczas listopadowego koncertu grupy w Krakowie). Nieodżałowany Paul Masvidal w roli głównego gitarzysty. Szefem wydawał być się jednak Steve DiGiorgio. Grecy z Septicflesh niestety rozczarowali. Ich pełna rozmachu muzyka, w warunkach koncertowych brzmi znacznie ciężej, brutalnej niż na płycie. Gubią jednak gdzieś tę szaloną, oniryczną atmosferę, którą słychać na ich ostatnich albumach. A może to zmęczenie upałem i całym dniem koncertów dało mi się tak we znaki?

Drugiego dnia, zaraz po przebudzeniu, szybkim prysznicu i zakupach (miejscowy E’Leclerc cały przyozdobiony zdjęciami z poprzednich edycji festiwalu, w dodatku wszyscy pracownicy w hellfestowych koszulkach, urocze), dało się odczuć jeszcze wyższą temperaturę. Muzycznie, dzień zapowiadał się równie gorąco.

Brytyjski Skyclad to pionierzy folkmetalu, zespół stworzony na fundamentach pamiętnego Sabbat. Choć ich oryginalny wokalista grupy Martin Walkyier już dawno opuścił skład, muzycy nadal grają niezłe koncerty. Skoczne rytmy, w sam raz na pobudkę.

DSC_0293

Szwedzki Shining (nie mylić z norweskim jazz-metalowym zespołem o takiej nazwie) dał klimatyczny a jednocześnie wściekły koncert, który na długo zapadł mi w pamięć. Blackmetal w wykonaniu tej grupy jest tajemniczy i złowieszczy. Nie męczą bezsensownym łomotem. Potrafią natomiast wytworzyć na scenie sugestywną atmosferę.

Po występie Kanadyjczyków z Gorguts, którzy powrócili w zeszłym roku ze znakomitym albumem ?Colored Sands? spodziewałem się wiele. Niestety, było znacznie poniżej oczekiwań. Ze sceny wiało nudą, mimo perfekcji wykonawczej. Poszczególne utwory zlewały się w przytłaczającą i męczącą całość. Być może Gorguts lepiej wypadają podczas klubowych sztuk. Szkoda, że nie było dane mi się o tym przekonać we Wrocławiu.

Deep Purple znani są z ekscytujących występów, niewspółmiernie energetycznych do zaawansowanego już wieku muzyków. Koncert na Hellfescie, z oczywistych względów okrojony, sprawiał jednak wrażenie zagranego na pół gwizdka. Nie brakowało klasyków w rodzaju „Perfect Strangers”, „Space Trukin'”, „Smoke on the Water” wraz z kilkoma numerami z ostatniego albumu „Now, What?!”. Brakowało jednak iskier, jakie potrafią wzniecić na samodzielnych koncertach. Po prostu odbębnili swoje.

Gwiazdą wieczoru byli Bostończycy z Aerosmith, żywa legenda muzyki rockowej. Gwiazdorski zespół zaprezentował się godnie, grając swoje największe przeboje, wraz z wyborem kilku numerów z ostatniej płyty. Steven Tyler jest chyba frontmanem ostatecznym. Charyzmatyczny wokalista, który w mig potrafi zjednać sobie kilkadziesiąt tysięcy ludzi. A przecież na scenie pojawiły się inne gwiazdy, na przykład gitarzyści Joe Perry i znakomity Brad Whitford. W kulminacyjnym momencie, Tyler zaśpiewał przebój  „Dream On” na małej scenie, wysuniętej w głąb publiczności, akompaniując na fortepianie. Pojawił się wtedy moment w stylu The Spinal Tap, kiedy Joe Perry, wkroczył na wspominany fortepian po specjalnych schodkach, aby odegrać partię solową. Kicz, ale jaki uroczy. W takich też kategoriach ? gwiazdorskiego show ? należało ocenić ten koncert.

DSC_0314

Porywającym występem dzień zakończył brytyjski Carcass, dając spektakl pełen dzikiej energii, w dodatku wspaniale nagłośniony. Dominował materiał z ostatniego wydawnictwa grupy „Suirgical Steel”. Mimo późnych godzin nocnych, nikomu nie chciało się spać. Publika tańczyła, krzyczała, śpiewała i pląsała. Wokalista grupy Jeff Walker pozwalał sobie na żarty  z zespołu Avenged Sevelfold, dającego w tym samym czasie koncert na dużej scenie. Co ciekawe, mimo tak gwiazdorskiej konkurencji, Carcass szczelnie wypełnił namiot ze sceną Altar.

Trzeci dzień zaczęli dla mnie Szwedzi z In Solitude. Muzycy, niesłusznie nazywani epigonami Mercyful Fate, mieli w końcu okazję pokazać się przed dużą publicznością. Niestety, nie do końca podołali zadaniu, być może speszeni tym, że grają na dużej scenie. Zabrakło intensywności i klimatu, znanego z ich dokonań studyjnych. Z pewnością jednak zobaczę koncert grupy we Wrocławiu, jaki ma się odbyć jesienią.

Fanów atmosferycznego death metalu z pewnością zadowolił Ulcerate, dając solidny, mocny koncert na scenie Altar. Z koli wielbiciele blacku z folkowymi wpływami zachwycili się występem zespołu Dordeduh, który zaprezentował oryginalne podejście do black metalu. Stawiali raczej na klimat a nie sieczkę.

O Alter Bridge ostatnio jest głośno. Głównie za sprawą współpracy wokalisty, Mylesa Kenneya, ze Slashem. O tym, jak śpiewak radzi sobie z własną kapelą, przekonaliśmy się późnym popołudniem. Kapela zagrała rzetelny hardrock o przebojowym, radiowym potencjale. Być może nie zaskoczyli niczym oryginalnym, ale z dostarczyli publiczności radości i zabawy.

Na koncert Annihilatora czekałem od lat. Niestety, ekipa Jeffa Watersa nie zachwyciła. Lider kapeli jest może królem thrashowych riffów, w dodatku doskonale bawi się na scenie, ale jego świta raziła przeciętnością. Nawet stare hity, takie jak „Phantasmagoria”,”Alison Hell” czy „King of the Kill” nie miały połowy tej mocy, co w wersjach studyjnych.

Nie zawiódł nasz rodzimy towar eksportowy – Behemoth. Grupa pod wezwaniem Adama „Nergala” Darskiego dała koncert, który mógł rzucić na kolana. Mógł, bo zabrakło tylko lepszego brzmienia („zasługi” dźwiękowców). Prezencja sceniczna, stroje, scenografia i wizerunek muzyków stanowiły spójną całość. Energia i postawa Nergala również. Czapki z głów.  Nic dziwnego, że pomorska bestia jest już utytułowanym, światowym zespołem, który za granicą gra dla własnej publiczności, a nie Januszów z Polonii.

Soundgarden są aktualnie w trasie uhonorowującej wydany dwadzieścia lat temu album „Superunknow”. Domyślić się możecie, jaki materiał dominował w programie. Było mocno, hardrockowe, z pazurem i klarownym brzmieniem. Chris Cornell może nie zawsze trafnie gadał z widownią (słabo żart o Mundialu), ale do wokalu nie można było się przyczepić. Bardzo dobry koncert. Wprawka przed Life Festival w Oświęcimiu.

Dla wielu Emperor był gwiazdą festiwalu. Legenda norweskiego blackmetalu wybrała się w trasę na dwudziestolecie wydania debiutanckiego albumu „In the Nightside Eclipse”. Zagrali cały set z tego legendarnego już krążka. Grupa dowodzona przez Ihsahna, z udziałem Fausta na perkusji, dała znakomity, świetnie brzmiący koncert. Był ogień (również dosłownie) i siarka. Diabeł musiał być zadowolony ze swoich akolitów.

Black Sabbath. Możliwość zobaczenia Ozzy’ego, Iommiego i Butlera razem na scenie jest bezcenna. Cieszę się, że przypadła mi po kolejny raz, w ciągu niecałego roku po praskim występie (grudzień 2013). Choć  koncert francuski był krótszy (zabrakło min. „End of the Beginning”, „Under the Sun”), to również się podobał. Ozzy w zadziwiająco dobrej formie. Tony Iommi krzesający swoje ciężkie jak ołów riffy. Geezer Butler wypełniający przestrzeń wspaniale brzmiącym basem. Do tego Tommy Cufeos, zastępujący Billa Warda, znakomicie spełniający swoją rolę za garami. Nie wiem, czy dane mi będzie zobaczyć Sabbathów raz jeszcze, ale nawet jeśli nie, to będę pamiętać, że zespół pożegnał się z graniem na żywo godnie.

DSC_0326

Ostatnim koncertem festiwalu był dla mnie szwedzki Opeth. Mimo późnej pory nocnej, zmęczenia trzema dniami szaleństwa, Akerfeldt z ekipą potrafili wzniecić żar. Progmental w ich wydaniu jest wyborną, choć wymagającą ucztą. Długie kawałki, w których dzieje się mnóstwo, na żywo zyskują dodatkowego wymiaru.  Michel Akerfeldt jak zwykle był w dobrym humorze, dużo żartował w swoim rubasznym stylu. Szkoda, że nie usłyszeliśmy nic z nowego albumu, który będzie miał swoją premierę w sierpniu.

Trzy dni piekła lejącego się z nieba, głośników i butelek minęło jak z bata strzelił. Brak słuchu w uszach, spalona słońcem skóra i ogólne wycieńczenie świadczyło o pracowicie spędzonym czasie. Za rok również trzeba będzie odwiedzić Clisson. O skład jestem jakoś spokojny.

tekst: Igor Waniurski