9 Chambers – 9 Chambers

W ostatnich latach zauważalny jest powrót sympatii do klasycznej, hardrockowej muzyki, duchem tkwiącej w latach 70. Wypłynęło trochę tzw. supergrup, operujących w tych klimatach, wspomnę jedynie o Chickenfoot czy znakomitym Black Country Communion. Bohaterowie owego tekstu również wpisują się w ten nurt.

9 Chambers, choć debiutują pod tym takim szyldem, żółtodziobami nie są. Nazwiska powinny gdzieś tam świtać ? Vinny Appice na perkusji (Black Sabbath, Dio, Kill Devil Hill), Jorgen Carlsson na basie (Gov’t Mule), wiosłuje Ed Mundell (Monster Magnet), a krzyczy Greg Hampton (działał z Alice Cooperem). Jasne już chyba, z jakimi dźwiękami będziemy mieli do czynienia…

Powyższe nazwiska nie pozwalają oczekiwać na jaz albo muzykę dodekafoniczną, nieprawdaż? Natomiast jeśli lubicie jak Jack Danielsa leje się strumieniami w dusznych oparach trawy, to mamy właśnie płytę dla was. Można powiedzieć, że 9 Chambers to dokładnie wypadkowa muzycznych doświadczeń artystów. Mocne hardrockowe kopnięcie, przyprawione dusznymi, bagiennymi stoner-klimatami. Sprawdźcie zresztą otwierający płytę Life Moves On ? na początek fajny, zakręcony riff, wsparty konkretnym łojeniem bębnów. Do tego ten charakterystyczny, krzykliwy wokal. W środku klimatyczne zwolnienie, gdzie uaktywnia się basista, co uraduje fanów Gov’t Mule.

Płyta (czternaście kawałków) trzyma równy poziom. Dominują dynamiczne kawałki z całkiem nośnymi przebojami, które mogłyby się spodobać nawet w ambitniejszej stacji radiowej, jakby tylko prezenterzy dopuścili taką rzeczy do playlisty. Zwróćcie uwagę na hity jak Majick Number, utrzymany w nieco wolniejszych Use You Up, czy przypominającego nieco późne Black Sabbath The Other Side Of Time, z ciekawym, karmazynowym motywem we wstępie do solówki. Do tego to fajne, brzmienie, brudne i korzenne. Jakby panowie nadawali gdzieś z Nowego Orelanu, w przerwie między obrzędami Voodoo. Może się podobać, zwłaszcza tym, którym przeszkadzała sterylne brzmienie Black Country Communion.

Taka muza bardzo cieszy, choć ma też swoje wady. Przede wszystkim, 9 Chambers niczego nowego nie odkrywają, bazując na sprawdzonych od lat patentach. Gdzieniegdzie pojawią się intrygujące brzmieniowo szczególiki, nikną jednak w całości. Niestety te czternaście kawałków jest zbytnio do siebie podobnych. Po pierwszych przesłuchaniach miałem poczucie, że to dający radość album, ale żaden numer nie ma wyrazistego, od razu słyszalnego charakteru, nie wpada w ucho na dłużej. Cóż, nie każdy musi sypać z rękawa przebojami niczym Europe…

 

Może dlatego zespół jak na razie nie zwojował świata.. Album wydany w zeszłym roku przeszedł raczej bez echa, a muzycy są bardziej zaangażowani w swoje macierzyste zespoły (Appice rozkręca grający w podobnych klimatach Kill Devil Hill). Niemniej jednak fani hardrocka bez wahania powinni sięgnąć po debiut 9 Chambers. Jest to wiele ciekawsza propozycja, niż chociażby ostatni album naszego rodzimego Kruka. Nawet jeśli nie rzuca na kolana, to w połączeniu ze szklaneczką whisky czy dobrego piwa wywoła szeroki uśmiech pod wąsem.

 

Igor Waniurski