Dzień z mojego życia – Metalmania 2002

16 marzec 2002 to dla mnie jeden z najmilszych, jeśli nie najlepszych dni, jakie miałem okazję przeżyć. Jeszcze jakoś na zimę wiedziałem, że szykuje się niezwykła impreza (co za słowo!), która wróciła do życia po rocznej przerwie – „Metalmania”. Nigdy na niej nie byłem, bo jazda na drugi koniec Polski po to, żeby zobaczyć jakieś dwa świetne zespoły to nie jest to, co misie lubią najbardziej. Tego jednak nie mogłem znieść, że grać miały trzy, wówczas moje ulubione zespoły – TIAMAT, MOONSPELL, PARADISE LOST. Dodatkową zachętą były wzmianki o tym, że zespół TIAMAT przywiezie swoje nowoczesne oświetlenie i w ogóle zanosiło się na coś wyjątkowego. No tak, tylko jechać samemu do Katowic, gdzie nigdy nie byłem, spędzić tam cały dzień i wracać po nocy… to mi się nie uśmiechało. No to super, jak zwykle wiadomo, że nikt nie pojedzie, bo szkoda mu kasy, lepiej powiedzieć, że nie ma się czasu. Nieważne, to było do przewidzenia. Raptem bum! Niespodziewanie w ostatniej chwili okazało się, że moja dziewczyna – Agunia, co to powierzchownie tylko zapoznana jest z twórczością moich trzech faworytów (jakieś pojedyncze albumy), pojedzie ze mną do Katowic. Fakt, że szkoda męczyć niewinnego serduszka, podróżą do piekła, tylko dlatego, że chce mi sprawić przyjemność, nie przeszkodził w zamydleniu mi umysłu, stwierdzeniu, że oto jest okazja i na pewno będzie fajnie. Trochę egoistyczne, wiem. Kiedy jej mama dowiedziała się, że sprowadzam ją na złą drogę i  zabieram na koniec świata, tam gdzie pełno punków i skinów, nie była zachwycona. Nawet to mi wtedy nie przeszkadzało, taki byłem podekscytowany. Wszystko kosztowało sporo, bo ponad 100zł za osobę (to też nie miało dla mnie znaczenia).

   Nieciekawie było rano, bo trzeba było wstać nienaturalnie wcześnie, żeby zdążyć na 11:00 do Spodka. Zaspani jechaliśmy autobusami i pociągiem, a we znaki dały się post-komunistyczne kasjerki PKP, które sprawiały wrażenie, że dla nich w 1980 roku zatrzymał się czas. Wrażenie to potęgowały jeszcze „nowoczesne” obskurne dworce w Warszawie i w Katowicach. Babki ogólnie nie były miłe i nie można się było niczego dowiedzieć, co utrudniało podróż, jako że nie byliśmy wprawieni w organizowaniu dla siebie wypraw krajoznawczych. W pociągu cud! Wolny przedział. Otwieramy okna, relaks totalny! Wchodzą jacyś ludzie, coraz ich więcej. Każą zamknąć okno. W rezultacie duchota i słońce powodują, że spadamy na korytarz. Tam wiało niemiłosiernie przez całą podróż i wynikiem tego, było bardzo niemiłe przeziębienie, które leczyłem później długo. Wtedy jednak tego nie wiedziałem, podziwialiśmy z moją Bunią nasz piękny kraj, szczególnie Katowice, które wyglądały tak, jakby dochód na jednego mieszkańca nie był większy niż 100 zł miesięcznie. Smutny to, ale urzekający widok (może ktoś zrozumie o co chodzi), nie taki sam jak na warszawskiej Pradze.

    Na miejscu zobaczyliśmy sklepiki z bluzami dla metali, akurat postawione w dobry dzień, bo klientów napływało niemało. Ja z Agnieszką wyglądaliśmy tam, jakbyśmy pomylili imprezy. Przynajmniej gdybyśmy się zgubili łatwo można by się odnaleźć wśród czarnego tłumu. Przed wejściem na Spodek zwiedziliśmy trochę okolicę. Miasto wygląda charakterystycznie, mało zieleni, dużo betonu, tramwaje na brukowanej kostce. Wszystko przypominało lata 60-te. Mi się podobało. Po drodze jeszcze jakiś metal wyłudził ode mnie jakieś 2zł, ale miałem dobry humor, łatwo mnie wtedy naciągnąć. Spodek nie trudno było znaleźć – gigantyczna budowla, widoczna z daleka. W środku byliśmy jako jedni z pierwszych. Zostawiliśmy plecaki, kurtki zabraliśmy kasę, a na wejściu otrzymaliśmy naklejki i promocyjną płytę „Metalmania 2002”, z jakimiś pojedynczymi kawałkami zespołów, które miały grać. Tragiczna była to płyta, jak się okazało. Można było też kupić obciachowe i drogie koszulki okolicznościowe. Niektórzy kupili, ale chyba tylko w euforii, bo były strasznie brzydkie. Wystawiono bardzo dużo barów, łazienek też było sporo, ogólnie mówiąc zadbano o to aby można było zjeść, wypić i wydalić wszystko. Jak się okazało łazienki służą też za miejsce do uprawiania seksu. Przewinęły się tam jakieś dresiary, które na tę okazję przywdziały stroje gotyckie i korzystały z obecności przystojnych, długowłosych samców. Gratuluję pomysłu, mam nadzieję, że nie przeszkadzały zapachy kupy i rozlanego moczu. Ludzie wydawali się super. Na te kilka tysięcy osób, nie spotkaliśmy ani jednej awanturniczej jednostki, co to by chciała za te 88zł lub 99zł dać komuś w ryj, tylko dlatego że np. nie jest fanem tego samego zespołu. O ile wiem na dyskotekach wystarczy kilkadziesiąt osób i zdarzają się ofiary cotygodniowe. Co by nie mówić, metale choć niekolorowe i słuchające drapieżnej muzyki, to osobniki o spokojnej naturze. Młode gotki z odwróconymi krzyżami i koszulami z podobizną Lucyfera, flaków czy pentagramów, sprawiały wrażenie ciemiężonych na co dzień nastolatek, które miały dziś swoje własne chwile. Tuż przed wejściem na salę moje uszy ucieszył dźwięk jednego ze znakomitych utworów z płyty „Believe In Nothing” zespołu PARADISE LOST. Pomyślałem, że właśnie tracimy koncert, który zaczął się za wcześnie! Ale zaraz, przecież nie ma jeszcze południa, a gwiazda gra na końcu. Podglądnęliśmy z moją dziewczyną, że zespół PARADISE LOST ma próbę przy pustej sali. Potem okazało się, że do samego wieczora podpisywali płyty, udzielali masę wywiadów itd. W końcu wpuszczono nas na trybunę, usiedliśmy na górze (stromy ten Spodek) i czekaliśmy na rozpoczęcie. Coś osób malutko. Jakaś grupka na dole i to wszystko. Koncert przed i pomiędzy, zapowiadał Jerry, znany jako V-Jerry w nieistniejącym już kanale „Atomic.TV” i spiker w radiostacji. Zapowiedział niespodziankę i wyżalił się, że jest nas tak mało.

    O zespole THY DESEASE – niespodziance tego dnia – można powiedzieć tyle, że zagrał i zniknął. Tylko weszli na scenę i jak „pierdykło”, tak siedzieliśmy z Agnieszką jak wryci, po czym ogarnął nas śmiech i żal. Brzmiało to jak death metal, miało brzmieć trochę inaczej. Klawiszowiec machał bujnymi włosami jak szalony, za co dostał plusa od Agniesi. Szkoda tylko, że nie było słychać jak gra, bo ktoś chyba przeciął mu kabel od „kiborda”. Druga sprawa to to, że na końcu zapowiedziano cover pewnej gwiazdy muzyki pop. Piosenka „Frozen” nazywana przeze mnie swojsko „Zamrozien” okazała się porażką. Oczywiste, że nie brzmiało to jak oryginał, ale babka która śpiewała gościnnie, jako druga padła ofiarą przeciętego kabla, bo nie było jej wcale słychać. Wydzierała się, a wyglądało to jakby krzyczała przez dźwiękoodporną szybę. Szkoda biedaków, ale taki już los rozgrzewaczy. Musieli być nieźle wkurzeni, schodząc ze sceny. Niemniej jednak kilka osób szaleńczo machało czuprynami pod sceną, co oznacza pewnie, że im się podobało albo że musieli rozruszać mięśnie szyi.

     Przerwy pomiędzy zespołami było bardzo długie. Za długie, bo w tym czasie można było tylko śledzić poszczególne konkursy pomiędzy występami, zjeść, pospacerować na dobre i pospać. Konkursy wyglądały tak, że Jerry (dziś DJ Anzelmo z A”ntyradia”) zadawał pytanie np.: „jak nazywa się wokalista CANNIBAL CORPSE”, a w odpowiedzi słyszał: „dajcie wódkę!” oraz aplauz i śmiech. Bez komentarza…

    Przed trudnym zadaniem stanęli Niemcy z zespołu FLOWING TEARS, który wydał wówczas debiutancką płytę, więc siłą rzeczy nikt praktycznie zespołu nie znał. Zeszliśmy z moją Agnieszką na dół, bo gotyckie dźwięki są nam miłe. Nikt nie szalał podczas koncertu, ale miło było pobujać się przy ich muzie. Polacy są znani na świecie z tego, że na koncertach dają z siebie wszystko, jednak okazuje się, że tylko kiedy gra popularny zespół albo ktoś z debiutantów zagra coś z repertuaru zespołu METALLICA. W każdym razie Niemcy mieli udany występ, choć wokalistkę wywalili niedługo potem. Podczas ich występu, jakiś pijany, umięśniony debil, podszedł do sceny i pokazywał niegrzeczne gesty tej pani. Każdy wstydził się za takiego pajaca, ale koleś miał ze 2 metry, a że był napakowany, nikt mu nie podskoczył. Wydzierał też mordę przez resztę dnia, krzycząc nazwę CANNIBAL CORPSE. Kanibale będą o 22 z minutami. Może nie uświadomili go, że każdy zespół ma tu swój czas. FLOWING TEARS nie zagrali nic oryginalnego, ale mi się podobało, miło wspominam ich występ. Ponadto na stronie internetowej zespołu przeczytałem, że dla ich perkusity jest to najlepszy w historii zespołu występ, co bardzo mi się podoba, bo przez cały czas myślałem, że oni już od nas nie przyjadą po tym występie i po wyrzuceniu wokalistki.

     Gubi mi się kolejność, ale po nich chyba miał grać DARK FUNERAL. Zatrzymano jednak Skandynawów na granicy, pewnie przemycali wódkę albo prochy. Na tę wieść wielu fanów załamało się. Sam widziałem, że większa część przyszła z koszulkami ich nowego wtedy albumu „Diabolis Interium”, który zrecenzowałem skromnie na tej stronie, w dziale „Recenzje”. Ja słuchałem wcześniejszych ich albumów i mogłem powiedzieć tyle, że wszystkie były takie same – napierdziel od początku do końca. Zabrałem więc dziewczynę na górę, żeby nie zemdlała „z wrażenia”. Okazało się, że nie zagrają, więc wystąpi inny black metalowy band ze Skandynawii przed swoją kolejką – IMMORTAL. Też znałem trochę ich muzykę (po łebkach), więc pozostaliśmy na górze. I co? I niespodzianka, bo mieliśmy się zacząć śmiać już na początku, jak przy okazji THY DESEASE, a tu masz ci babo placek! Na nasz pech IMMORTAL okazał się być najlepszym zespołem tego dnia! Cudowne oświetlenie, masa stłoczonego jak olej w tłoczni tłumu. Zaczęło się szaleństwo, którego nikt nie mógł opanować. Kilka tysięcy osób dostało amoku, machając głowami, skacząc, wiercąc się z wrażenia. A my siedzieliśmy z Agnieszką jak dwa kołki, do końca nie mogąc uwierzyć w to, co widzieliśmy. Żaden zespół tego wieczoru nie brzmiał tak dobrze, jak IMMORTAL. Ich teksty opierały się głównie na wojennych wyczynach ich ziomków, bitwach północnych itd. Wokalista okazał się być przesympatycznym brodaczem, bardziej przypominającym poczciwego świętego Mikołaja niż północnego rzeźnika. Koleś „miał gadane”, zespół zyskał więc szybko aprobatę tłumu i razem z nim bawił się znakomicie. Po koncercie okazało się, że wokalista był pijany i pogubił się w solówkach, jednak nie stanowiło to problemu w występie. Trójka wieczornych bohaterów zeszła w chwale ze sceny, udając się zapewne do Valhalli tudzież do nocnego po polską wódkę, a ja i Agnieszka żałowaliśmy, że nie poszliśmy machać głowami pod scenę. Każdy był zdania, że to MOONSPELL albo IMMORTAL powinni być gwiazdami wieczoru, bo na taką imprezę zjeżdżają przeważnie prawdziwi fani najcięższych brzmień. Następnie na ogień poszedł chyba CANNIBAL CORPSE. Było już późno, a ja z Bunią byliśmy zmęczeni, więc poszliśmy spać na ławce przed sceną.

   Koncert CANNIBAL CORPSE brzmiał tak: „łubudubu, bam bam, aaarghhh, bulbulbul, tada!”. I tak mniej więcej ponad godzinę. Dla nas zdecydowanie za długo. Muzyka była ponad brutalna, ale tak monotonna, że spaliśmy dobrze. Kanibale zostali przyjęci doskonale, widać było, że maniacy są zachwyceni. Szkoda tylko, że musieli grać na bis. Fuj!

    Tak to dobrnęliśmy do zespołów, na które czekałem od początku. Na MOONSPELL przyszliśmy pod scenę. Ustawiano wtedy jakieś sztuczne drzewa, logo, fale i inne elementy scenografii. Dla jednych było to tandetne, dla drugich super. Ja nie będę się wypowiadał, w sumie zespół przynajmniej starał się zrobić widowisko. Wokalista miał skrzydła anioła, pelerynę, cylinder, lampę naftową. Zaczęło się od „OPIUM” i był taki amok, że Agnieszka dostała w szczękę, deptano nam stopy, gnieciono nas, więc postanowiliśmy uciekać, bo każdy chciał być na początku kosztem nas. Oddaliliśmy się na następne utwory, dokładnie podczas „Alma Mater” z debiutanckiej płyty. Spodek oszalał, wszyscy się wydzieraliśmy równo. Teksty znała większość osób. Chyba nikt nie miał w tym dniu takiego przyjęcia jak MOONSPELL. Fani dopingowali swoich idoli nie tylko podczas takich klasyków jak wymienione wcześniej, ale też podczas kawałków z wówczas najnowszej „Darkness And Hope” i każdej poprzedniej płyty. Pamiętam z osiem utworów, ale nie ma sensu ich wymieniać. Koncert był długi, lecz i tak za krótki. Na MOONSPELL czeka się lata i nigdy wszyscy nie będą obdarowani ich ulubionymi kawałkami, jest ich po prostu zbyt wiele.

    Później trzeba było zjeść i wypić, odpocząć na tyłkach i zbierać energię na mój uwielbiony TIAMAT. Podczas takiej wyżerki podszedł do nas jakiś student i wyczerpany prosił o zostawienie ostatniego łyka Sprite’a. Dałem mu więc pół butelki, jako że miałem dobry humor. On nagle podniósł ją i wychwalał ten cud jak Mojżesz Dekalog, niosąc butelkę do kolegów, mówiąc że nie może w to uwierzyć. I tak stałem się ukoicielem spragnionych picia czegokolwiek fanów metalu. Widzieliśmy też moich idoli przy podpisywaniu płyt na korytarzu. Z bliska wyglądali na wielkie gwiazdy, a tłum otaczał ich z góry, z dołu i po bokach, tak wyglądało to, jakby do miasta zawitał jakiś mesjasz.

     TIAMAT zaczął dla mnie nieciekawie. A to dlatego, że nie znałem wcale najnowszego wtedy albumu – „Judas Christ”. Spodobał mi się kawałek singlowy „Vote For Love”, reszta nie. Na moje szczęście reszta koncertu to te same kawałki, które TIAMAT gra (jak się okazuje) co roku i w tej samej kolejności. Dziś się dziwię, bo „Judas Christ” okazał się moim ulubionym albumem Szwedów, wtedy jednak nie przypadł mi do gustu. Tak to usłyszeliśmy najbardziej znane utwory ze wszystkich płyt po za dwiema pierwszymi. Głos zdarłem sobie szybko, tak że resztę dnia prawie przemilczałem. Johan Edlund uwielbia polską publiczność z wzajemnością, co z resztą było widać.

    Po tym koncercie duża część publiki darowała sobie tegoroczną „Metalmanię”, udając się na ostatnie w tym dniu pociągi. Ja i moja Żabcia dotrwaliśmy do końca, chociaż mogliśmy wyjść trochę wcześniej na ostatni pociąg do Warszawy tego dnia. Fan, to fan i zniesie godziny niewygody, żeby tylko zobaczyć swoich idoli.

    Koncert PARADISE LOST zaczął się około 23:00. Zagrali kawałki chyba z prawie wszystkich płyt i większość singli. Zespół nie sprawiał wrażenia gwiazdy wieczoru. Nie pomogło znakomite nagłośnienie. Nick Holmes zachowywał się dziwnie. Nie było mowy o jakimś budowaniu napięcia przed rozpoczęciem koncertu. Weszli na scenę jak wypchnięci na siłę. Dziwne to wszystko było, niby na siłę, a jednak wykonane z perfekcją. Fakt, że Nick nie umie już chyba (podobnie jak Johan Edlund z TIAMAT) ryczeć growlingiem, jednak mi to nie przeszkadzało. Wokalista odwracał się tyłem do publiczności, rzucał mikrofonem o scenę i wygadywał jakieś pierdoły między kawałkami, tak jakby się nabijał z pseudo-satanistycznych tekstów zespołów, które zostały lepiej przyjęte. Może był wkurzony, że przyszło im grać w nocy, kiedy część ludzi już pojechała, a reszta była diabelnie (dosłownie i w przenośni) zmęczona. Ciekawa sprawa, bo przecież nie wystąpiły dwa zespoły: DARK FUNERAL i SAXON. Z tego powodu byłem zadowolony, choć było mi szkoda niepełnosprawnego chłopaka i jego dziadka, którzy przyszli specjalnie na SAXON. Myślę, że organizatorzy wiedzieli o wszystkim o wiele wcześniej, ale nie ogłaszali tego specjalnie, żeby każdy łudził się do końca. Swoją drogą, jeśli wszystkie zespoły by wystąpiły, to kiedy grałby PARADISE LOST? O 2:00? Bezsens! Swoją drogą Nick Holmes ktoś później usprawiedliwiał Nicka tym, że dzień wcześniej nachlał się czegoś i brał prochy na uspokojenie czy coś w tym stylu.

    Po wyśpiewaniu „One Second” udaliśmy się w pół żywi na dworzec. Mało tego, wyrzucono nas. Wiedzieliśmy, że pociąg mamy dopiero około 4:00, więc chcieliśmy zmęczeni, tak jak masa innych osób spocząć w Spodku na trochę. Napakowani ochroniarze zaczęli być niemili. Bardzo odważnie wykrzykiwali: „bydło do domu!”. Nikt nie stawiał oporu, bo byliśmy wykończeni niezwykłym dniem. Ciekawe, że wcześniej się bali, kiedy Spodek pełen był niestrudzonych headbangerów. Ale tak jest chyba wszędzie. Na dworcu położyliśmy się na schodach, ale było tak niewygodnie, że nie daliśmy rady. Szukaliśmy ławki… na darmo, nie ma żadnych ławek, a żeby było ciekawie w Warszawie jest ich masa. Dworzec pełen był śpiących metali. Znaleźliśmy knajpkę całodobową. W środku jak w przytułku dla długowłosych. Znaleźliśmy miejscówkę przy stole. Kupiłem coś do żarcia, żeby nie było, że jesteśmy tu tylko do snu. Pani w bufecie powiedziała, że można tu spać, tylko nie wolno nam robić zamieszania. Jestem ciekaw, czy gdyby 50 dresów np. kibiców Legii Warszawa wracało z meczu z Wisłą Kraków, byłoby tak samo spokojnie jak w przypadku „groźnych” i wypaczonych satanistów, jakimi w oczach społeczeństwa zapewne byliśmy tego dnia. W knajpie panował spokój i cisza jak na lekcji historii w naszej szkole średniej. Poszliśmy spać z Agą na parapet. Aga spała, ja raczej nie. Budziłem się co chwila, bojąc się że zaśpimy. Druga sprawa to to, że spod parapetu grzało niemiłosiernie, tak że kilka godzin sauny miałem za friko. Do tego jakiś maniak tuż przy nas od drugiej w nocy grał w jednorękiego bandytę. W końcu wyszliśmy pół godziny wcześniej na pociąg, żeby nie przespać tej chwili. Zmarzliśmy porządnie i wsiedliśmy do wagonu. Jechały z nami w przedziale dwie fanki PARADISE LOST, spały mocno, tak jak my.

     Kiedy wróciliśmy do Warszawy, było już jasno. Ja od razu klapnąłem się spać. Kiedy się obudziłem, nie czułem się tak, jakbym przeżył ten dzień. Trudno się oswoić, że leżę w domu, a jeszcze kilka godzin temu widziałem choćby angielski PARADISE LOST. Szkoda, bo cały dzień pamiętam jakby był długim snem. Spędziliśmy z Agnieszką całą dobę w Katowicach i nie oszczędzaliśmy się podczas koncertów. Do dziś wszystko pamiętam jakby było za piękne, aby było realne. Coś mi mówi, że tego nie wymyśliłem, a przypomina mi o tym czarodziejski bilet z tego wyjątkowego dnia spędzonego wraz z wyjątkową osobą. Z perspektywy czasu przesadziłem, ale faktem jest, że to był dla mnie ważny dzień, bo spędzony razem z ważną osobą.

Michał Krzycki